sobota, 29 listopada 2014

Rozdział 24 - I feel good. Just good.


***Oczami Lily***

Chyba nigdy nie czułam się tak poniżona. Nawet wtedy, kiedy Justin molestował mnie, na samym początku naszej znajomości. Naprawdę, to co odczuwałam w tym momencie było nie do opisania zwykłymi, pustymi słowami, w których i tak nie sposób było znaleźć głębszego znaczenia. Zwyczajnie chciałam umrzeć. Pragnęłam zniknąć z tego chorego świata, gdzie ludzie traktowani są, jak przedmioty i w taki sam sposób można ich kupić. Niegdyś nie zdawałam sobie nawet sprawy, co czują ludzie, sprzedawani podczas handlu żywym towarem. Nie miałam pojęcia, jak ogromny ból psychiczny odczuwają. Ich życie, ich ciało i ich dusza cenna jest kilka monet czy banknotów. Moje istnienie było warte tyle samo.

Na Marco nie działały żadne z moich łez. On zwyczajnie chciał doprowadzić do stosunku, którego ja brzydziłam się, jak niczego innego. Ten człowiek obrzydzał mnie, a jego ciężki, przyspieszony oddech wywoływał u mnie wręcz wymiotne odruchy. Był śmieciem, był zerem, był potworem, który nigdy nie powinien się urodzić. Bóg skrzywdził cały świat, pozwalając mu istnieć, wśród równych mu ludzi.

-Marco, błagam, przestań! Ja nie chcę, nie rozumiesz? - chociaż krzyczałam, sama już nie wiedziałam, w jakim celu to robię. Byliśmy w tym ogromnym pałacu zupełnie sami, wiec mojego głosu nie usłyszałby nikt. A mimo to, dalej zdzierałam struny głosowe, łudząc się, że chociaż jedno z moich słów dotrze do podświadomości mężczyzny.
-Spokojnie, obiecuję, że ci się to spodoba. - był chory, naprawdę. Dążył do tego, aby zwyczajnie mnie zgwałcić i wmawiał mi, że będę czerpać z tego radość? Przyjemność? Przez takie słowa bałam się go jeszcze bardziej. Był nienormalny.

Jeszcze zanim zostałam brutalnie dociśnięta jego ciałem do materaca, obiecałam sobie, że nie poddam się bez walki. Do ostatku sił będę starać się uwolnić z rąk tego potwora. Nie zmieniłam zdania. Odpuszczę dopiero wtedy, kiedy nie będę w stanie się poruszyć, przez ból, wykończenie i rozpacz.

Zebrałam w sobie wszystkie siły, jakie gromadziły się we mnie przez piętnaście lat mojego życia i uwolniłam je właśnie teraz, w tym momencie, aby odepchnąć od siebie Marco. Chociaż był dużo silniejszy ode mnie, jakimś cudem udało mi się zrzucić ciało bruneta ze swojego, aby móc wziąć kilka głębokich oddechów. Nie traciłam jednak tak cennego czasu i od razu zsunęłam się z łóżka. Choć byłam obolała i niesamowicie zmęczona ciągłą walką, udało mi się dobiec do drzwi. Marco jednak był równie szybki, co ja. Już chwilę później znów znajdowałam się w jego objęciach. Tym razem jednak był dużo brutalniejszy. Maska łagodnego baranka już dawno zsunęła się z jego twarzy. Została tylko agresja.

-Nie zamierzam dłużej się z tobą użerać, dziwko. - warknął przez zęby, niczym wilk na ofiarę, na którą właśnie zamierzał zapolować. Prawdę mówiąc, byłam jego ofiarą, która nie miała zamiaru dać się pożreć. Nie poddawałam się bez walki, na wszystkie możliwe sposoby.

Wkrótce jednak pożałowałam swojego nagłego przypływu odwagi. Marco związał moje nadgaratki grubym sznurem tak mocno, że do moich dłoni przestała docierać krew. Szarpnął mną mocno i wyszedł na korytarz. Chociaż chciałam uwolnić się od niego, nie miałam wyjścia i musiałam wyjść z sypialni, ponieważ liny sprawiały mi potworny ból, wbijając się w moje chude nadgarstki. Nie miałam już nawet siły krzyczeć. Boże, nie miałam siły na nic. Miałam wrażenie, że zaraz przewrócę się w tym miejscu, w którym akurat stałam, i nie będę w stanie się podnieść. Byłam zupełnie zdana na łaskę mężczyzny, któremu zależało tylko i wyłącznie na moim bólu, z którego czerpał chorą satysfakcję.

-Skoro matka nie potrafiła cię wychować, ja to zrobie. Tylko ostrzegam, będzie bolało. - miałam wrażenie, że, ciągnąc mnie po schodach w dół, przez jego usta przeleciał cień uśmiechu. Zrozumiałam, że gwałt, którego chciał dokonać w sypialni, byłby niczym, w porównaniu do tortur, na jakie mnie skazał. A może sama skazałam się na nie, wyrażając nieposłuszeństwo w stosunku do przyszłego męża? Nic już nie wiedziałam. Chciałam zniknąć.

Nie miałam pojęcia, dokąd prowadzi mnie ten brutal, lecz gdy na parterze doszliśmy do kolejnych schodów, prowadzących w dół, zrozumiałam, że chciał zaciągnąć mnie do piwnicy. Istniało więc jeszcze mniejsze prawdopodobieństwo, że ktoś będzie w stanie usłyszeć moje błagania i przeraźliwe krzyki. Musiałby zdarzyć się pieprzony cud, w który ja nie potrafiłam już uwierzyć. Życie skrzywdziło mnie zbyt mocno.

-Proszę, wypuść mnie. - straciłam już resztki godności i zaczęłam go zwyczajnie błagać. Byłabym w stanie nawet uklęknąć przed nim. Wszystko, aby tylko otrzymać wolność.
-Zamknij się. Nie zamierzam wysłuchiwać twojego żałosnego głosu. - naprawdę żałowałam, że sprzeciwiłam mu się, wiedząc, że sprawa i tak jest już przegrana. Wtedy posuwałby mnie u góry, w sypialni, będąc w miarę łagodnym facetem. Teraz zmienił się w pieprzonego sadystę, do którego czułam niewyobrażalny lęk.

Brutalnie wciągnął mnie do piwnicy, a potem popchnął na przeciwległą ścianę, w którą silnie uderzyłam plecami. Miałam ochotę zaskomleć z bólu, lecz nie zrobiłam tego, aby nie pokazać mu swojego swoich słabości.

-Nie chciałaś zabawiać się ze mną w delikatniejszy sposób, więc teraz dostaniesz to, na co sobie zasłużyłaś, mała dziwko. - dlaczego on tak bardzo mnie nienawidził? Ja miałam prawo czuć do niego odrazę i nienawiść, lecz on do mnie nie. Nie wyrządziłam mu żadnej krzywdy, a jedynie z przymusu godziłam się na wszystkie jego chore wymagania.
-Co chcesz ze mną zrobić? - wychlipałam, kiedy on przwiązał sznur do metalowej rury przy brudnej, wilgotnej ścianie, na którą padała jedynie nikła smuga światła.
-To, na co będę miał ochotę. Może brutalnie cię zgwałcę, może pobiję do utraty świadomości, a może jeszcze coś gorszego, co tylko przyjdzie mi do głowy. Tak się kończy nieposłuszeństwo. Radzę ci zapamiętać moje dobre rady na przyszłość. Zachowuj się, jak grzeczna dziewczynka. W przeciwnym razie, źle skończysz. - poklepał mnie lekko po załzawionym policzku, a ja nie miałam nawet siły, aby odwrócić głowę, choć tak bardzo brzydził mnie jego dotyk.

Wtedy Marco wstał i zanim zdążyłam zareagować, uderzył mnie z pięści w brzuch. Zakaszlałam głośno. Miałam wręcz wrażenie, że zacznę pluć krwią. Wszystko tak bardzo mnie bolało. Chociaż to głupie, czułam, że umieram. Rozpadam się na małe kawałki, zwłaszcza, że Marco nie zaprzestał na tym jednym, silnym uderzeniu. Później wymierzył mi policzek, od którego okropnie szczypała mnie skóra. Aby dobić mnie całkowicie, kopnął w mój brzuch, który i bez tego pękał. Myślałam, że nie wytrzymam tak ogromnego bólu. Myślałam, że będę musiała się poddać. Moje powieki robiły się tak ciężkie i chociaż bardzo chciałam je zamknąć, nie potrafiłam. Po prostu bałam się, że nie zdołam otworzyć ich ponownie...

***Oczami Justina***

Byłem pierwszym, który wyszedł z samolotu, gdy tylko wylądowaliśmy na lotnisku w Ammanie, stolicy Jordanii. Niemal czułem, że zbliżam się do Lily, dzięki czemu chciałem iść, a nawet biec, jeszcze szybciej. Całe lotnisko przemierzyłem w ciągu zaledwie minuty. Przez niepokój o moją małą księżniczkę nie czułem ani zmęczenia, ani niepewności. W końcu, znajdowałem się w zupełnie obcym kraju, na innym kontynencie. Nie znałem kultury tego państwa, nie wiedziałem również, co mogę, a za co władze są w stanie nałożyć na mnie karę śmierci. Spieszyłem się, aby uratować ludzkie istnienie. Co w takiej chwili może być istotniejsze?

Dzięki niezbędnym dokumentom, jakie Marco zostawił w USA, bez większego trudu odnalazłem jego dokładny adres. Zdołałem porozumieć się z kierowcą jednej z taksówek, aby dowiózł mnie pod same drzwi jego domu. Jednakże, kiedy wysiadłem z samochodum zostawiając w nim należne pieniądze, moja szczęka opadła. W pierwszym momencie budynek zdawał się być większy, niż pieprzony Biały Dom, który niegdyś miałem okazję podziwiać. Na myśl, ile mieści się w nim pokojów, zrobiło mi się słabo. Jeszcze gorzej poczułem się jednak wtedy, kiedy zrozumiałem, że tak ogromna posiadłość z pewnością potrzebuje wielu ochroniaży, przez których nie będe w stanie przedrzeć się do wnętrza budynku.

Podwinąłem rękawy czarnej, dopasowanej bluzki i zaryzykowałem, przechodząc przez bramkę, która ku mojemu zdziwieniu okazała się otwarta. Nie dbałem nawet o to, aby stwarzać pozory normalnego człowieka. Zwyczajnie puściłem się biegiem w stronę drzwi wejściowych, a potem bez pukania wpadłem do środka. Wnętrze było jeszcze bardziej nienaganne, niż zewnętrzna część budynku. Panowała w nim również przerażająca cisza. Nie było słychać nawet najmniejszego szmeru, świadczącego o obecności kogokolwiek w tym ogromnym domu. Ja natomiast nie zamierzałem się zdradzać. Chciałem jedynie zobaczyć Lily i upewnić się, że nie została skrzywdzona.

Problem jednak polegał na tym, że nie miałem pojęcia, gdzie rozpocząć poszukiwania tej drobniutkiej szatynki, która samym istnieniem zmieniła znaczną część mnie. Wystarczył jeden dzień, abym doskonale zrozumiał, że pomimo braku uczuć, Lily stała się dla mnie drugim tlenem, drugą wodą i drugim światłem, czyli każdym czynniekiem, warunkującym moje życie. Potrzebowałem jej i chociaż było to dla mnie czymś nowym, cieszyłem się, że potrafiłem przywiązać się do jednej osoby, z którą mogę porozmawiać i która zwyczajnie mnie wysłucha.

I wtedy usłyszałem ciche chlipanie, dochodzące jakby z dołu. Zacząłem rozglądać się za jakimikolwiek schodami, prowadzącymi na poziomy poniżej parteru, aż w końcu odszukałem zupełnie boczne drzwi, w dodatku przymknięte. Wystarczyło jednak nacisnąć klamkę, aby wejść przez nie jakby do innej krainy. Otóż całe wnętrze budynku było białe, a w każdym bądź razie niesamowicie jasne. To miejsce jednak było ciemne. Gdybym nie otworzył na oścież drzwi, nie byłbym w stanie nic zobaczyć.

I nagle poczułem, jak wszystko we mnie się łamie. Łamały się moje kości, łamało się serce i łamała się dusza. Wszystko stopniowo pękało, aż w końcu nic nie pozostało w takim stanie, w jakim powinno być. Wtedy poczułem, że nic nie będzie już takie, jak dawniej. Nadszedł jakby przełom w moim życiu i chociaż jeszcze nie wiedziałam, w jaki sposób będzie się objawiał, byłem pewien, że wkrótce mnie dosięgnie, a potem wciągnie w jedną z intryg.

Przy ścienie, ze związanym nadgarstkami, przywiązanymi do metalowej rury, siedziała Lily. Miała na sobie kilka siniaków, a dodtakowo została pozbawiona ubrań i marzła tutaj, jedynie w samej bieliźnie. Jej głowa była spuszczona, a ja nie musiałem widzieć jej oczu, aby wiedzieć, że płakała. Ja sam miałem ochotę rozpłakać się, gdy zobaczyłem, w jakim była stanie. Nie byłem jednak zdolny do łez. Wszystkie, najsilniejsze emocje wywoływały u mnie wściekłość, nie smutek.

Przy jej bezwładnym ciele kucał natomiast on. Człowiek, któremu oddałem szatynkę, podświadomie chcąc mieć ją cały czas przy sobie. Był w trakcie nachalnego dotykania jej, nim przerwałem mu, z impetem wchodząc do piwnicy.
-Co jest, kurwa!? - krzyknął, lecz jego głos ucichł, kiedy chwyciłem pierwszy, metalowy przedmiot, jaki wpadł mi w ręce, i uderzyłem nim w głowę bruneta. Działałem spontanicznie, sam nie wiedziałem, co chciałem zrobić. Pewien byłem tylko jednego. Cierpienie Lily odbija się również na mnie. Nie zamierzam więc pozwolić, aby cierpiała, zwłaszcza przez moje błędy.

Mężczyzna, już bez słowa, osunął się na ziemię, na parę chwil tracąc pezytomność. A ja z całego serca pragnąłem, aby zwyczajnie zdechnął, jak zwierze, którym był. Gdy przestał się poruszać, Lily odważyła się w końcu unieść głowę. Nagle poczułem jeszcze większe ukłucie w sercu. Dosłownie, jakby ktoś wbił w nie już nie pojedynczą igłę, ale ostry pręt, który przebił je na wylot i sprawił, że zaczęło okropnie krwawić.

-Boże... - wyszeptałem, upadając przed dziewczynką na kolana. Zrozumiałem, że każdy jej pojedynczy siniak i każde cierpienie było przeze mnie. Byłem tak cholernym dupkiem, skazując ją na takie rany w jej młodziutkiej psychice. Czułem się, jak śmieć, choć wiedziałem, że to w żaden sposób nie pomoże Lily. - Kochanie, przepraszam. Tak strasznie cię przepraszam. - doskonale wiedziałem, że moje słowa nie mogły przynieść jej nawet najmniejszego ukojenia, a mimo to czułem, że jestem jej to winny. Nie potrafiłem wręcz patrzeć, jaką krzywdę jej wyrządziłem. Zacząłem nienawidzić samego siebie.

Nie wiedziałem, czy mogę ją dotknąć, aby jej nie wystraszyć. Nie wiedziałem nawet, czy mogę otrzeć z jej policzków słone łzy. Kiedy patrzyła na mnie tak smutno, czułem się jeszcze gorzej, wiedząc jednocześnie, że w pełni na to zasłużyłem. Popełniłem w życiu tak cholernie dużo błędów. Dlaczego nie byłem w stanie dostrzec ich wcześniej, zanim skrzywdziłem tyle niewinnych osób, w tym tą, na której tak bardzo mi zależało.
-Odezwij się. - ująłem jej twarzyczkę w dłonie. Miała tak delikatną i gładką skórę, na której teraz widniał spory siniak. Nie chciałem nawet myśleć, na jakie cierpienie ją skazałem.

Pospiesznie podniosłem z wilgotnej podłogi nóż. Nie chciałem się nawet domyślać, w jakim celu leżał tutaj, tak blisko ciałka pietnastolatki. Przeciąłem liny, ciasno otaczające jej chude nadgarstki. Wtedy, niepodtrzymywana niczym, opadła delikatnie, więc złapałem ją w swoje ramiona. Pierwszy raz w życiu widziałem, aby ktoś był tak cholernie słaby, jak Lily w tym momencie. Nie miała nawet siły utrzymać się prosto. Siedziała jedynie dzięki temu, że ją przytrzymywałem i nie zamierzałem już puścić. Nie zamierzałem pozwolić, aby kolejny raz cierpiała.

-Skarbie, chodź tutaj do mnie. - chociaż ona była bezwładna, ja przytuliłem ją do swojego ciała. Była pobita, a dodatkowo zziębnięta. Liczyłem się z tym, że każdy ruch może sprawić jej ból. - Jak się czujesz? - cholera, zadałem najgłupsze pytanie, jakie mogłem zadać w takiej sytuacji.
-Tak, jak wyglądam. - wyszeptała. Moje serce zabiło szybciej, gdy usłyszałem przy uchu jej osłabiony, lecz piękny głosik. Odezwała się. W końcu zrobiła to, na co czekałem, od kiedy tylko zobaczyłem ją tutaj, tak smutną i zrozpaczoną.

-Lily, przepraszam cię za wszystko. Masz pełne prawo mnie zabić i tylko czekam, żebyś to zrobiła. Jestem potworem, przepraszam. - czułem się tak okropnie, jak nigdy przedtem. Zapisałem koszmarny ślad w psychice osoby, na której naprawdę mi zależy.
-Przynajmniej otworzyłeś mi oczy. Pokazałeś, jak okrutny jest ten świat, a przede wszystkim pokazałeś mi, ile znaczę dla własnej matki. To niezapomniane uczucie, kiedy osoba, która znaczy dla nas najwięcej, potrafi jednoznacznie określić naszą wartość.

Chociaż z jej słów wynikało, że nie kryje do mnie żadnej urazy,  ja czułem się jeszcze gorzej. Nigdy nie zapomnę bólu, jaki jej wyrządziłem, mimo że ona nie była na mnie zła. To sprawiało, że jeszcze bardziej żałowałem swojego istnienia.

Pospiesznie wziąłem ubrania szatynki, które walały się po całej posadzce. Ostrożnie, aby nie sprawić jej dodatkowego bólu fizycznego, założyłem na jej półnagie ciało koszulkę, lecz kiedy chciałem pomóc jej w założeniu spodni, znieruchomiała nagle. Zrozumiałem, że to za dużo, że za wcześnie. Najgorsze jednak, ze wciąż targała mną niepewność. Nie wiedziałem, czy Marco znęcał się nad nią psychicznie i fizycznie, bijąc ją i wyzywając, czy może zgwałcił ją, zabierając Lily jakiekolwiek nadzieje na lepsze życie.

Lily sama założyła resztę ubrań. Zdawało mi się, że była odrobinę silniejsza, niż przed paroma chwilami, lecz było to jedynie złudzenie, ponieważ kiedy uniosła głowę i spojrzała na mnie, wybuchnęła płaczem, który za wszelką cenę próbowała zahamować. Chociaż bałem się, aby rzeczywiście nie skrzywdzić jej bardziej, otworzyłem szeroko ramiona, aby zachęcić ją do uścisku. Lily była niepewna, widziałem to, jednak potrzebowała takiej bliskości, która pomogłaby jej oswoić się z tą sytuacją i przejść przez najgorsze piekło.

-Justin, tak bardzo się boję. Proszę, zabierz mnie stąd. Tylko o to proszę. - moje niegdyś zimne serce krwawiło jeszcze bardziej. Lily nie starała się nawet kryć emocji. Płakała w moje ramię, jak mała dziewczynka i błagała mnie, abym nie pozwolił jej dłużej cierpieć.
-Nie zostaniesz tutaj, obiecuję. Nie pozwolę na to. Przysięgam, nie pozwolę, aby kiedykolwiek, ktokolwiek dotknął cię wbrew twojej woli, rozumiesz? Już nigdy więcej słoneczko. Nigdy więcej bólu i cierpienia. Przyrzekam ci to, aniołku. Nie zasłużyłaś na to. - moje palce wplątane były w jej włosy, kiedy ona w dalszym ciągu nie potrafiła się uspokoić. - Koteczku, spokojnie, już wszystko dobrze. Nie musisz się bać. Już po wszystkim.

Dzięki moim nieustannym zapewnieniom, szatynka zaczęła z czasem naturalnie oddychać. Rozluźniła także swoje spięte ciałko, wciąż spoczywające w moich ramionach. Razem z nią, ja sam zacząłem się uspokajać. Pragnąłem jedynie tego, aby Lily przestała się bać i na nowo zyskała do mnie zaufanie, które okropnie naderwałem swoją chorą, męską dumą.

-Mimo wszystko dziękuję, że przyszedłeś tutaj po mnie. Wcale nie musiałeś tego robić, a teraz jesteś tutaj, przytulasz mnie i robisz wszystko, aby mi pomóc. Dlaczego?
-Ponieważ zależy mi na tobie, jak na nikim innym. Nie widzisz tego? Dlatego tu przyjechałem. Potrzebuję cię, jak nikogo innego. Zacząłem bez ciebie wariować, rozumiesz? - sam nie wiem, dlaczego wybrałem sobie takie miejsce i takie okoliczności, aby wyznać Lily swoje uczucia. Oczywiście, nie była to miłość i miałem zamiar powtarzać te słowa przy każdej, możliwej okazji. - Po ptostu nie chcę, żebyś cierpiała. Jesteś na to zbyt dobra, aniołku. Prawdziwy aniołku. Nie chcę cię stracić.

Najpiękniejsze było to, że Lily uśmiechnęła się, słysząc słowa, płynące z głebi mojego serca. Jej uśmiech był dla mnie chyba najważniejszą wartością. Chciałem również wydostać ją stąd jak najszybciej, aby już teraz zaczynała zapominać o tym miejscu. Chwyciłem więc jej dłoń i pogładziłem jej wierzch, aby dziewczyna uspokoiła się. Byłem naprawdę szczęśliwy, wiedząc, że nic już jej nie grozi. Jest ze mną, więc jest bezpieczna, a ja mogę czuwać nad nią i pilnować, czy nie dzieje jej się żadna krzywda.

Byliśmy już naprawdę blisko drzwi od piwnicy, prowadzących na schody, które miały wyprowadzić nas z tej twierdzy. Pozornie, miejsce to zdawało się pałacem. W rzeczywistości jednak przepełnione było bólem i cierpieniem. Wtedy jednak usłyszałem za plecami szmer, jakby coś się poruszyło. Pospiesznie odwróciłem głowę, aby ujrzeć, że ten potwór, którego matka nazwała Marco, odzyskał przytomność. Co gorsza, w prawej jego dłoni zalśniła broń. Prawdziwa broń, którą był w stanie użyć przeciwko nam.

-Lily, uważaj! - wrzasnąłem, gwałtownie odpychając szatynkę. Wiedziałem, że sprawiłem jej teraz ból, lecz jednocześnie uratowałem jej życie. A życie piętnastolatki było dla mnie najważniejsze. Przecież umarłbym, gdyby jej zabrakło, gdyby zabrakło na zawsze. Nie potrafiłem wytrzymać bez niej jednego dnia. Wieczność jest o wiele za długa. Wszystko straciłoby sens. Moje życie również. Każdy znajduje w swoim istnieniu pewien punkt, który trzyma go na ziemi. Kiedy tego punktu zabraknie, swobodnie możemy stąd odejść, ponieważ nic nie trzyma nas w naszym miejscu na ziemi. Stajemy się bezwartościowi, a przynajmniej tak odczuwamy. Punktami natomiast są osoby, które wprowadzają do naszego życia kolory. Ja znalazłem ten swój mały, ważący niecałe pięćdziesiąt kilogramów, punkcik.

Lily.

Dziewczyna uderzyła ramieniem o ścianę i syknęła z bólu, jednak od razu odwróciła się, słysząc odgłos strzału. Naprawdę, gdybym nie odepchnął od siebie szatynki, leżałaby teraz pod moimi nogami, tonąc we własnej krwi. W całym zamieszaniu nie zauważyłem nawet, że pocisk, wystrzelony z pistoletu przedarł rękaw mojej bluzki i musnął moją skórę, która zaczęła nieprzyjemnie piec. Ból był jednak tak mały, a przynajmniej ja nie odczuwałem go tak bardzo, dlatego mojego umysłu nie przyćmiły żadne, inne odczucia.

-Uciekaj! - krzyknąłem do piętnastolatki, która z przerażeniem wpatrywała się w krew, sączącą się z mojego ramienia. Ja jednak naprawdę nie odczuwałem teraz nic, poza strachem o Lily. Chciałem, aby jak najszybciej się stąd wydostała. Ona. Ja dopiero później, kiedy dziewczynka będzie już bezpieczna.
-Nie zamierzam cię tutaj zostawić! - krzyknęła, chwytając dłoń mojej zdrowej ręki. Mimo takiego miejsca i takiej sytuacji, ja chciałem przytulić ją teraz i podziękować. Wbrew pozorom, troszczyła się o mnie bardziej, niż moja własna matka, chociaż od początku temu zaprzeczała.

Oboje wybiegliśmy z piwnicy, niemal w ostatnim momencie zamykając ciężkie drzwi. Z pomieszczenia doszedł do nas kolejny huk, kolejny wystrzał z pistoletu. Wolałem nie myśleć, co stałoby się, gdybyśmy zostali w piwnicy choćby kilka sekund dłużej. O siebie nie martwiłem się ani odrobinę. O Lily jednak cholernie. Stała się dla mnie oczkiem w głowie. Gdyby nie to, co wielokrotnie zaszło między nami, mógłbym nazywać ją swoją małą córeczką.

Nagle, kiedy znaleźliśmy się już na górze, drzwi od piwnicy otworzyły się z hukiem. Nie mogliśmy więc spokojnie wydostać się z tego domu. Zmuszeni byliśmy biec do wyjścia, a potem przez duże podwórko. Dzięki Bogu, taksówkarz, który przywiózł mnie w to miejsce, czekał przed bramą. Inaczej nie zdołalibyśmy przeżyć. Nie mieliśmy możliwości ukryć się przed Marco. Zastrzeliłby nas, jak zwierzęta, przeszkadzające mu w życiu. Lub, co gorsza, zastrzeliłby jedynie mnie, powracając do znęcania się nad Lily. Nie mogłem do tego dopuścić.

-Szybko, wsiadaj. - otworzyłem przed dziewczyną drzwi od taksówki, a ona, według mojego polecenia, pospiesznie zajęła miejsce na tylnym siedzeniu. - Ruszaj! Teraz! - krzyknąłem do kierowcy, gdy zobaczyłem, że Marco wypadł z domu, jak oparzony i zaczął rozglądać się dookoła. Szukał nas wzrokiem, aby nas zabić. Modliłem się, aby odjeżdżająca z piskiem opon taksówka, umknęła jego uwadze. Niestety, moje modlitwy znów zostały zlekceważone. Bóg przestał mnie kochać. Zaakceptowałem to. Zdążyłem się przyzwyczaić.

Marco doskonale dostrzegł, że odjechaliśmy spod jego domu. Choć zniknął nam z pola widzenia, nie odpuści. Jestem pewien, że zrobi wszystko, aby z powrotem zamknąć Lily w swoim uścisku. Uznał, że szatynka jest już jego i w ten sposób ją traktował. Był z nią raptem kilka godzin, a pozornie nabył do niej jakieś pieprzone prawo. Zwyczajnie mnie to bolało. Kurwa, ona miała być moja. Zaopiekowałbym się nią i otaczał ją opieką. Kto byłby dla niej bardziej odpowiedni, jak nie ja?

Taksówkarz wiedział, aby zawieść nas prosto na lotnisko. Czułem się w tym kraju dziwnie obcy i niechciany, dlatego pragnąłem jak najszybciej wrócić do Ameryki, gdzie ludzie, bądź co bądź, nie są aż tak popieprzeni, jak tutaj. Miałem wrażenie, że za każdym rogiem może kryć się psychol z bronią w ręku, dla którego strzał, morderstwo, jest jak wyzwisko, lub krzywe spojrzenie. Chory kraj i jeszcze bardziej chory świat otaczał mnie każdego dnia.

Nie chcąc ryzykować, pospiesznie wyszliśmy z taksówki. Widziałem, że Lily była przestraszona i wcale jej się nie dziwiłem. Była jeszcze dzieckiem, które w ciągu jednego dnia przeszło traumę, po której nie pozbierałby się niejeden dorosły. Podziwiałem ją, była niesamowita. Nie panikowała, tylko w dalszym ciągu potrafiła racjonalnie i trzeźwo myśleć.
Bardzo szybko doszliśmy do kas na lotnisku, gdzie kupiłem bilety powrotne do USA. Chciałem zabrać ją jak najdalej. Prawdę powiedziawszy, nie ważne, gdzie. Ważne jedynie, że ze mną.
Dzięki Bogu, zostały jeszcze wolne miejsca, więc nie musieliśmy czekać na lot wiele godzin. W naszym przypadku, liczyła się każda minuta, dosłownie. Każda minuta przybliżała nas do śmierci, której mogliśmy doświadczyć, z ręki Marco. Chociaż mam na tym świecie niejednego wroga, nikt, nigdy nie groził mi bronią.

Nagle na lotnisko wpadło kilku ludzi, a przy wejściu zrobiło się spore zamieszanie. Były przepychanki, wyzwiska i krzyki, a ja miałem dziwne obawy, że cała ta szopka połączona jest z nami. Nie myliłem się. Niestety. Marco wraz z dwójką swoich ludzi, wpadł na lotnisko. Nie chował nawet broni, którą trzymał w dłoni. Nie starał się jej ukryć. Już teraz wiedziałem, że nikt nie będzie w stanie zatrzymać go, obezwładnić, gdyż był w tym momencie niepoczytalny, a jacykolwiek ochroniaże lotniska baliby się choćby podejść do niego. Ja i Lily zostaliśmy spisani na straty.

-Posłuchaj mnie, skarbie. - popchnąłem Lily na ścianę, za jednym z wysokich filarów, gdzie nikt nie mógł nas dostrzedz. - Cokolwiek by się działo, uciekaj stąd, ile sił w nogach. Nie patrz na mnie. Na pierwszym miejscu stoi twoje bezpieczeństwo. Ja jestem dopiero z tyłu. Czy możesz mi to obiecać?
-Mogę, jeśli ty obiecasz mi, że nic ci się nie stanie i wrócisz ze mną do Ameryki. - gdy patrzyła tak głęboko w moje oczy, zwyczajnie nie potrafiłem zaprzeczyć. Byłem zbyt słaby. Nie potrafiłem nawet nic powiedzieć. Nie chciałem jej okłamywać, a jednocześnie pragnąłem, aby była bezpieczna.

W jednej chwili złączyłem jej malinowe wargi ze swoimi. To był impuls i pewien rodzaj fizycznej obietnicy. Znaczyło to nawet więcej niż słowa. A Lily nie odepchnęła mnie, jedynie utwierdzając mnie w przekonaniu, że chciała tego, a wręcz potrzebowała. Oboje pragnęliśmy fizycznego kontaktu ze sobą. Ciągnęło mnie do niej i najwyraźniej Lily czuła taki sam pociąg do mnie. Boże, dlaczego nie jesteśmy razem, skoro oboje tego chcemy?

Razem wybiegliśmy zza filara, ujawniając swoje położenie. W powietrzu rozległy się strzały. Zostaliśmy zauważeni przez tego bezlitosnego potwora. Chciał nas zwyczajnie zabić, podczas kiedy my z największą prędkością biegliśmy w stronę zamykającej się odprawy. Czułem, jakby ktoś w tym momencie odgórnie nałożył na mnie wyrok. Wiedziałem nawet, za co. Czułem, że powienienem tutaj zginąć, a wtedy Lily mogłaby zacząć spokojne życie, zaraz po powrocie do Nowego Jorku. Byłem jednak zbyt wielkim egoistą, aby tak po prostu pozwolić jej odejść. Pozwolić odejść osobie, która jako jedyna miała dla mnie znaczenie.

Wbiegliśmy do samolotu niemal w ostatniej chwili, wciąż czując na plecach oddech Marco. Czułem się, jak w pieprzonym filmie sensacyjnym, w którym odgrywałem główną rolę. W każdej chwili mogłem zginąć. Cudem mogłem również przeżyć, zwłaszcza że drzwi samolotu powoli zaczynały opadać, aż w końcu gruba ściana oddzieliła nas od bruneta. Nie byliśmy już zagrożeni. Ani ja, ani Lily. Była bezpieczna. Żyła. I przede wszystkim, była tak blisko mnie.

Czułem się... zwyczajnie dobrze. Jednakże, dobrze, jak nigdy.

~*~

Czuję, jakbym powolutku, powolutku wypalała się, jak taka świeczka. Czujecie to?

A jak podoba Wam się rozdział? Bo ja nie wiem, co myśleć. Pierwszą połowę napisałam w nocy, niemal na jednym tchu, ponieważ miałam przypływ weny. I ostatnio wenę mam tylko w nocy, dlatego tak trudno jest mi kończyć rozdział w dzieć :D

CZYTASZ=KOMENTUJESZ
ask.fm/Paulaaa962

poniedziałek, 24 listopada 2014

Rozdział 23 - I want you, beside me...


***Oczami Justina***

Wpadłem do domu, jak oszalały. W ogromnym tempie popędziłem na górę, do sypialni, gdzie zacząłem pakować najpotrzebniejsze rzeczy do sportowej torby. Zapomniałem nawet o wytwarzaniu pozorów dobrego, kochającego partnera. Brutalna prawda uderzyła we mnie, jak grom z jasnego nieba. Ciężko było mi się wręcz pozbierać.

Po dwudziestu siedmiu latach swojego życia, zrozumiałem, że w rzeczywistości jestem nikim. Potworem, który uwielbiał ranić innych ludzi, czasem nie mając nawet nad tym kontroli. Poczułem, że życie daje mi ostatnią deskę ratunku, której mogę się chwycić i naprawić swoje błędy. Mogę również zlekceważyć ją i już do końca swoich dni być tym złym, dla którego nie ma ratunku. Z moich oczu uniosły się jakby klapki, które dotychczas przysłaniały wszystkie moje błędy. Nie pozwalały mi ich dostrzedz. Teraz natomiast ujrzałem ja aż nazbyt dobrze. Musiałem się zmienić, póki miałem jeszcze szansę.

-Justin, wyjeżdżasz gdzieś? - Alison, nadal półnaga, stanęła w drzwiach sypialni. Jej jako jedynej nie było mi szkoda, choć również doświadczyła krzywd, które wyrządzałem. Czułem jedanak, że na wszystko zasłużyła. Jak ja, jest zwyczajnie złym człowiekiem, z tą drobną różnicą, że ja mam zamiar się zmienić, natomiast ona od potworem zostanie, póki życie równie boleśnie nie otworzy jej oczu.
-Mam walkę w Seattle. Przepraszam, nie wiedziałem, że wyjdzie to tak nagle. - znów kłamałem i pierwszy raz miałem z tego powodu wyrzuty sumienia. Pierwszy raz czułem, że nie powinienem zrobić coś, co właśnie robiłem i co przez całe życie uważałem za właściwe. Zacząłem zmieniać się już teraz.

Nie patrzyłem na nią dłużej. W zasadzie, w ogóle na nią nie spojrzałem. Nie chciałem i nie mogłem. Wywoływała u mnie zupełnie mieszane uczucia, przychylające się ku tym negatywnym. Pospiesznie ominąłem ją w progu sypialni i z powrotem zbiegłem po schodach, aby po chwili, niczym błyskawica, wypaść z domu. Dosłownie cały się trzęsłem. Nigdy nie byłem w takim stanie psychicznym, choć przeszedłem w swoim życiu sporo. Boże, z każdą chwilą coraz bardziej się bałem i coraz bardziej docierała do mnie świadomość, jakim gnojem byłem.

Sunąłem po pustych ulicach Nowego Jorku, niczym po torze wyścigowym. Chciałem w jak najszybszym tempie dotrzeć na lotnisko. Czułem, że znaczenie ma każda minuta, a nawet każda sekunda. Cholera, tak bardzo denerwowałem się, że mogę nie zdążyć. Tak bardzo bałem się, że stracę ją na zawsze. I będzie to tylko i wyłącznie moja wina. Nikogo innego. Dlaczego życie zrobiło ze mnie takiego, bezdusznego dupka? Dlaczego nie mogło wcześniej wyciągnąć do mnie pomocnej dłoni?

Zaparkowałem na wolnym miejscu lotniskowego parkingu i dosłownie wybiegłem z samochodu, z czarną, sportową torbą na ramieniu. Nie miałem pojęcia, o której godzinie startuje jakikolwiek samolot w stronę Jordanii. Nie byłem przygotowany na nic. Pchała mnie jedynie myśl, że muszę mieć Lily z powrotem przy sobie, jak kiedyś. Bez niej działo się ze mną coś złego. To ona mnie zmieniała. Zmieniała na lepsze. Przy niej stawałem się człowiekiem, którym naprawdę chciałem być. Uśmiechałem się szczerze i bez powodu, byłem odmieniony.

Na lotnisku było sporo osób, mimo tak późnej godziny. Przechadzali się w tę i z powrotem, czekając na samoloty, które zabiorą ich w różne strony świata. Ja chciałem lecieć jedynie w jednym kierunku. Do niej. Do jej słodkich oczu i tajemniczego uśmiechu, który wywoływał dreszcze, przebiegające wzdłuż mojego kręgosłupa. Nie byłem przyzwyczajony do tych wszystkich, niesamowitych emocji. Ale, Boże, chciałem czuć je jeszcze częściej. Lily dawała mi pewnego rodzaju poczucie, że jestem na tym świecie potrzebny i ktoś czerpie radość z mojego istnienia. Byłem jej zwyczajnie wdzięczny, że nie skreśliła mnie od razu, chociaż mogła to zrobić. Ona dała mi szanse, ponieważ pragnęła odkryć, jaki jestem naprawdę, a nie, jakiego udaję przed innymi.

Dzięki Bogu, w kolejce do kasy stała tylko jedna osoba, starsza pani z moherowym beretem na głowie i wielką, starą torbą na ramieniu. Ustawiłem się więc za nią i nerwowo przytupywałem nogą, czekając na swoją kolej. Chciałem trzymać już bilet w ręce i mieć pewność, że nie przybędę zbyt późno.
-Akurat bierze pani ostatni bilet do Jordanii. - i w tym momencie moje serce jakby pękło. Uniosłem wzrok i spojrzałem na obie kobiety, zarówno na staruszkę, jak i na panią po drugiej stronie lady, spod rzęs.

-Proszę, powiedzcie, że to żart. Błagam, niech to będzie żart. - wyjąkałem z trudem i automatycznie zacząłem potrząsać głową, jakbym za wszelką cenę starał się zaprzeczyć słowom kobiety. I nie ukrywajmy, chciałem zaprzeczyć. Nie wierzyłem, że mogę mieć tak ogromnego pecha. Wystarczyło, abym przybył na lotnisko minutę wcześniej. Jedną, pieprzoną minutę. Cholera, byłem tak wściekły na samego siebie, że byłbym w stanie roznieść teraz wszystko, co stanęłoby na mojej drodze do celu. - Błagam panią, muszę polecieć dzisiaj do Jordanii. To sprawa życia i śmierci. - złapałem dłonie staruszki w swoje i spojrzałem jej głęboko w oczy. Moje spojrzenie działało na kobiety i miałem ogromną nadzieję, że wiek nie ma znaczenia. Cholera, ja po prostu musiałem zyskać ten bilet. Musiałem.

-Chłopcze, co jest tak pilnego w tej Jordanii? - babcia, niczym agentka, uniosła jedną brew i przyjrzała mi się dokładnie. Gdyby nie nerwowa sytuacja i mój wewnętrzny niepokój, z pewnością zachichotałbym. Nie potrafiłem jednak tego zrobić. Każda, stracona minuta oddalała mnie od Lily, która jako jedyna rozświetlała każdy mój dzień i wprowadzała do życia kolory.
-Chodzi o dziewczynę. - westchnąłem w końcu, nadal wpatrując się w jej oczy tak głębokim spojrzeniem, na jakie tylko było mnie stać. Chyba chciałem w ten sposób dotrzeć do jej serca, zmiękczyć je. Nie wiedziałem jednak, czy udawać zakochanego gówniaża, czy może powiedzieć jej całą prawdę o tym, jakim dupkiem jestem i do czego doprowadziłem swoją, bądź co bądź, czystą zazdrością.

-Moja nażeczona jest w ciąży. Wyjechała stąd dzisiaj, chce odejść ode mnie. Pokłóciliśmy się, powiedziałem jej parę słów za dużo. Nie mogę jej stracić. Jest całym moim światem. Moim słońcem, moim centrum wszechświata. Tak bardzo ją kocham. Ona musi być przy mnie. - kłamałem doskonale i tym razem było tak samo. Bez problemu zapewniałem staruszkę o swoich wyimaginowanych uczuciach. Jednakże nigdy nie kłamałem z taką łatwością. Wszystkie słowa przychodziły z nikąd i wcale nie czułem, że ją oszukiwałem. Miałem wręcz wrażenie, że razem z wypowiedzianymi słowami, narasta we mnie dziwne, niezrozumiałem uczucie i wypełnia mnie od środka. Boże, to było tak przyjemne. - Proszę. - złożyłem ręce, jak do modlitwy i uklęknąłem przed kobietą. Wyglądałem, jak zbity pies, ale nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Tak bardzo zależało mi na tym, aby przekonać ją do siebie. Tylko tego chciałem.

-W takim razie, nie pozostaje mi nic innego, jak zarezerwować bilet na kolejny lot. A ty leć do tej swojej nażeczonej i przepraszaj ją na kolanach. - babcia poklepała mnie po policzku, jak moja własna babcia, za którą nagle zacząłem tęsknić. Pamiętam, jak kiedyś spędzaliśmy razem wiele chwil, piękąc babeczki czy rozmawiając o historiach z życia babci. Brakowało mi tego. Moje dorosłe życie zupełnie mnie pochłonęło i zapomniałem, co dawniej liczyło się dla mnie najbardziej.
-Nie wierzę... - wymamrotałem, znów chwytając dłonie staruszki w swoje. - Ja pierdole, dziękuje! Dziękuję! Ratuje mi pani życie! - szczęście wypełniło całego mnie. Dosłownie, dotarło do każdej części mojego ciała i jakby przejęło nade mną kontrolę. Chciałem w tym momencie złapać staruszkę w objęcia i wycałować z wdzięczności, ale wiedziałem, że zwyczajnie nie wypada mi tego zrobić. - Boże, kocham panią. - i rzeczywiście pocałowałem oba jej policzki, na co babcia jedynie zaśmiała się cicho.

Wyjąłem z kieszeni spodni należne pieniądze i położyłem je na ladzie, a następnie chwyciłem wydrukowany już bilet i zacząłem biec w stronę odprawy, którą powoli zamykali. Byłem wniebowzięty. Wiedziałem, że teraz nie powstrzyma mnie już nic. Uwolnię swoją kruszynkę i obejmę ją ramionami, aby była bezpieczna. Nie chciałem niczego innego. Kurwa, bałem się o nią potwornie. Miałem ochotę wpakować kulkę w swój pusty łeb, gdy oczami wyobraźni widziałem, jak Marco dotyka ją, a ona płacze, ponieważ nie potrafi zrobić nic. To tak strasznie bolało, lecz jednocześnie uświadamiało mi, że jestem autentycznie chory, a mój umysł nie działa tak, jak powinien. To wszystko moja wina.

Niecałe pięć minut później byłem już w samolocie. Wszystkie fotele pokryte były jasną skórą, a wnętrze było przestronne. Niestety, miałem problem ze znalezieniem tego ostatniego, wolnego miejsca i udało mi się odszukać je wzrokiem dopiero po kolejnych dwóch minutach. Usiadłem na fotelu i niemal od razu włożyłem w uszy słuchawki. Chciałem odciąć się od wszystkich. Chciałem odciąć się od życia. Po tylu latach zrozumiałem, że kryje się we mnie potwór, który wychodzi, w najmniej oczekiwanych momentach i niszczy wszystko dookoła. Wszystko, na czym naprawdę mi zależy. Boi się bliskości drugiej osoby, dlatego odpycha ją od siebie. A tak naprawdę, boi się zranienia i odrzucenia. Ja się tego boję. Koszmarnie się boję.

Lily natomiast dawała mi poczucie ciepła. Przy niej już od dłuższego czasu mogłem czuć się zwyczajnie swobodnie. Byłem tym, kim chciałem. Wiedziałem, że ona była w stanie zrozumieć wszystko, oczekując w zamian tylko jednego. Szczerości. Pragnęła, abym był z nią szczery. Ja natomiast prawdy bałem się najbardziej. Zrobiłbym wszystko, aby nigdy nie przyznawać się przed światem do swoich błędów. I mam zamiar zrobić wszystko, aby tylko uchronić się przed swoimi największymi lękami.

***Oczami Lily***

Tak strasznie bałam się tego, co pozostawało dla mnie wielką niewiadomą. Razem z Marco wkraczałam w nowy etap swojego życia, którego za wszelką cenę chciałam uniknąć. Teraz byłam jego. Jego dziewczyną, jego kobietą, jego przyszłą żoną. Po prostu jego własnością. Miał mnie na wyłączność. Byłam tylko i wyłącznie jego, choć tak bardzo brzydziłam się samego spojrzenia mężczyzny, starszego ode mnie o ponad piętnaście lat. Chciałam umrzeć, wiedząc, że nie wyrwę się z piekła, stworzonego dla mnie na ziemi.

Już w samolocie Marco pokazał swoją prawdziwą twarz. Nie był miły i spokojny. Z minuty na minutę zmienił się w bezdusznego brutala i od tamtej pory traktował mnie zupełnie przedmiotowo. Ja natomiast nie robiłam nic, aby złagodzić napiętą sytuację między nami. Zwyczajnie tego nie chciałam. Czułam, że gdybym zaczęła być mu uległa, podświadomie zgodziłabym się na wszystko, co chciał ze mną zrobić. A ja chciałam bronić się do ostatku sił. Przyrzekłam sobie, że nie dopuszczę go do siebie dobrowolnie. Nigdy. Jeśli będzie chciał ode mnie tego, o czym myślę, będzie musiał zdobyć to siłą.

Sama ta myśl niesamowicie mnie przerażała. Za każdym razem, kiedy mnie dotknął, chciałam krzyczeć i uciec stąd, jak najdalej. Wzbudzał u mnie lęk, strach, odrzucenie i zwykłe obrzydzenie. Czułam do niego wszystkie, negatywne emocje tego świata. W myślach wyzywałam również samego Boga. Dlaczego mi to zrobił? Za jakie grzechy mam tak cierpieć? Czy on nie widzi moich łez, które wciąż spływają po policzkach? Czy on nie widzi, jak bezgłośnie wołam o pomoc i tylko czekam, aby ktoś uratował mnie, niczym księżniczkę z zamku brutalnego władcy?

-Jesteśmy na miejscu. - w żaden sposób nie zareagowałam na tę informację. Odżyłam dopiero wtedy, gdy Marco zaczął gładzić dłonią moje udo. Z każdą chwilą, gdy mnie dotykał, byłam coraz bardziej wściekła, a jednocześnie coraz bardziej zrozpaczona. Nie wiedziałam już, co mogę zrobić i jak odepchnąć go od siebie. Doskonale wiedziałam, że zaraz znów zacznie mnie obmacywać, jeszcze bardziej nachalnie i gorliwie. Czym zasłużyłam sobie na takie traktowanie?

Mężczyzna wysiadł ze swojego luksusowego samochodu, który z pewnością kosztował o wiele wiecej, niż ja. To chore, że samochód, zwykła rzecz, może mieć większą wartość niż człowiek. To, kurwa, przykre. Dlaczego jednak muszę doświadczać tego na własnej skórze? Dlaczego muszę być porównywana do pieprzonego samochodu?

Marco otworzył przede mną drzwi, a potem wyciągnął w moim kierunku otwartą dłoń, abym chwyciła ją, wychodząc z samochodu. Ja natomiast nie miałam najmniejszego zamiaru dotykać go, gdy nie musiałam, i sama wysiadłam z czarnego mercedesa. Uniosłam wzrok i dopiero wtedy zobaczyłam, że stoję przed pałacem. Moje usta mimowolnie opadły w szoku. Głębokim szoku. Budynek miał przynajmniej cztery piętra, cały z drogocennego kamienia, z kolumnami i innymi, architektonicznymi klasykami. Nie pasowałam tu, ani odrobinę. Boże, to miejsce było piękne, lecz tak samo zimne i przygnębiające. Odsunięte od reszty domów, ogrodzone wysokim żywopłotem, po prostu wyobcowane. Tak samo wyobcowane, jak ja będę, gdy zamknie mnie tutaj pod kluczem.

Chciałam odwlekać ten moment w nieskończoność, lecz wiedziałam, że przyjdzie szybciej, niż myślę. Marco z pewnością postara się, aby już na samym początku zniszczyć moje życie. Po co miałby liczyć się ze mną, skoro jestem jedynie przedmiotem, który kupił za symboliczną opłatę i której dalsze życie będzie polegało na zaspokajaniu starego, obrzydliwego dziada. Przyrzekam, jeśli to wszystko się ziści, powieszę się na pierwszym, lepszym kablu, jaki znajdę w tym pałacu. Obiecuję.

-Nawet nie próbuj się wyrywać, ślicznotko. - Marco wsunął dłoń do tylnej kieszeni moich spodni i przyciągnął mnie do swojego ciała. Boże, tak bardzo mnie odrażał. Chociaż był naprawdę zadbanym mężczyzną i mogłabym nawet zaryzykować stwierdzeniem przystojnym facetem, po prostu odpychał mnie z oszałamiającą siłą. Psychicznie odpychał, lecz fizycznie wciąż zbliżał do siebie, aż w końcu doprowadzi do momentu, w którym nie będzie mógł być bliżej. Wtedy zniszczy mnie od środka. Autentycznie rozerwie moją duszę.

Wprowadził mnie przez wielkie, białe drzwi. Niby starałam się stawiać opór, lecz nie robiłam tego z taką motywacją, jak wcześniej. Chyba zaczynałam powoli godzić się ze swoim losem, może nawet akceptować go. Wnętrze domu było nienagannie czyste. Wszystko w nim lśniło. Wszystko również było cholernie drogie i można było stwierdzić to już po pierwszym spojrzeniu. Jeszcze bardziej czułam, że tu nie pasuję. Chciałam z powrotem znaleźć się w swoim pokoju, ciepłym i bezpiecznym. Jednak najbardziej marzyłam o tym, aby poczuć silne ramiona Justina, owijające moje ciało. Boże, pragnęłam tego.

Wiecie, zdołałam się nawet uśmiechnąć, na wspomnienie tych czekoladowych oczu, przysłoniętych kurtyną rzęs, i jasnych, brązowych włosów, nienagannie postawionych do góry. Czułam wzgledem niego żal i byłam w pewnym stopniu zawiedziona, jednakże Justin znaczył dla mnie zbyt dużo, abym tak po prostu mogła zapomnieć o nim z dnia na dzień. I wbrew pozorom byłam mu wdzięczna. Otworzył mi oczy na świat i pozwolił zobaczyć wszystko takie, jakie było naprawdę. Przez całe życie miałam na oczach różowe okulary, które ukazywały mi moje wymarzone życie, a nie to szare, rzeczywiste i pozbawione kolorów. Włącznie z pojawieniem się Justina, zaczęłam psychicznie wkraczać w dorosłe życie.

Marco zaczął prowadzić mnie na górę, marmurowymi schodami, po których stąpałam niezwykle ostrożnie i niepewnie. Sama wykonywałam kroki w przód i chociaż tego nie chciałam, nie potrafiłam się sprzeciwić, ponieważ nie wiedziałam, co miałabym zrobić później. Znajdowałam się na drugim końcu świata, bez pieniędzy, bez telefonu. W jaki sposób miałabym uzyskać pomoc, skoro nie wiem nawet dokładnie, gdzie jestem?

-To będzie nasza sypialni, malutka. - aż mnie dreszcze przeszły, gdy Marco wychrypiał te słowa do mojego ucha, takim niskim, gardłowym głosem. Boże, ile bym dała, aby tylko nie było go przy mnie. Po prostu wszystko byłabym w stanie oddać, aby oddalił się choćby o metr. Tymczasem jednak mężczyzna wprowadził mnie do ogromnego pokoju, z wielkim, małżeńskim łożem z baldachimem. Było tu tak elegancko, a zarazem tak strasznie, że wzdłuż mojego kręgosłupa znów przeszły dreszcze.

-Dlaczego mi to robisz? Dlaczego nie możesz znaleźć sobie dziewczyny, która będzie chciała z tobą być? Sprawia ci przyjemność krzywdzenie mnie? W USA mam rodzinę, przyjaciół. Odizolowałeś mnie od wszystkiego, rozumiesz? Mimo że w ogóle cię nie znam, nienawidzę cię. - wyszeptałam, bo gdybym chciała mówić głośniej, mój głos z pewnością by się załamał, a ja rozpłakałabym się na jego oczach. Chociaż, nie wiem nawet, po co się starałam. Moje oczy przez cały czas wypełnione były łzami, które czekały jedynie na odpowiedni moment, aby wypłynąć i pokryć moją twarz.

Wiecie, co zrobił Marco? Uderzył mnie. Już dzisiaj, pierwszego dnia, on podniósł na mnie rękę. W takim razie, czego mam się spodziewać po ślubie, kiedy będzie miał nade mną pełną władzę, a brak szacunku do niego będzie oznaczał moje cierpienie? Potwornie się go bałam, a swoich lęków nie potrafiłam już ubierać w słowa. To straszne, co zrobił ze mną respekt przed drugim człowiekiem. Wystarczyło jego spojrzenie, aby moje kolana uginały się, w zupełnie negatywnym znaczeniu.

-Nie będziemy w ten sposób rozmawiać. Masz okazywać mi należny szacunek. - moje plecy już teraz stykały się ze ścianą i nie miałam możliwości ucieczki, a mężczyzna dopiero zaczął zbliżać się do mnie. Ze strachu zaczynałam tracić zmysły. Było mi słabo, nogi miałam, jak z waty, a głowa zaczęła potwornie pulsować.
Marco wziął moje dłonie w swoje i docisnął je do ściany nad moją głową, a potem wpił się w moje usta. Chciałam obrocić głowę, aby przerwać ten chory, brutalny pocałunek, ale brunet tak mocno dociskał mnie do siebie, a jednocześnie do ściany, że nie byłam w stanie. A podświadomie błagałam, aby się odsunął, aby przestał, aby zniknął. Albo żebym ja zniknęła. Cokolwiek, aby tylko poczuć się lepiej.

-Chcesz wiedzieć, dlaczego wybrałem ciebie? - wysapał mi do ucha, gdy moja głowa odwrócona była w bok, a powieki zaciśnięte z bólu psychicznego. - Ponieważ jako jedna z nielicznych jesteś jeszcze czysta. - zrozumiałam, że nie chodziło mu o znaczenie dosłowne. Mówił o moim nienaruszonym dziewictwie, które planował mi odebrać. A ja jeszcze bardziej trząsłam się na samą myśl, że mogę poczuć go w sobie. W mojej głowie nie było już ani jednej, pozytywnej myśli. Mimowolnie pozbyłam się wszystkich, wiedząc, że moje szanse nie są nawet znikome. One praktycznie nie istnieją.

-Skoro na jutro zaplanowałem datę ślubu, myślę, że możemy urządzić noc przedślubną. - błagam, powiedzcie, że przesłyszałam się w obu tych kwestiach. Jutro zostanę żoną? A dzisiaj mam zostać wykorzystana, przez człowieka, który jest dla mnie całkiem obcą osobą? Wtedy autentycznie zaczęłam ryczeć, jednak cicho, aby dodatkowo go nie denerwować. Przecież i tak wiedziałam, że mi nie podaruje i siłą weźmie to, czego chce. Ja nie miałam w tym "związku" nic do powiedzenia.

Nim zdążyłam się zorientować, leżałam już na łóżku, a moja bluzka na podłodze. Myślałam, że Marco ma chociaż jakieś zasady, lecz jak widać porządanie przejęło nad nim kontrolę i nie potrafił się już hamować. A mi pozostały jedynie łzy, nic więcej. Chociaż próbowałam się bronić, szybko odpuściłam. To nie miało sensu. Byłam na niego po prostu skazana.

Panie Boże, jeśli mnie słyszysz, choć raz spełnij moje błaganie, usłysz wołanie i pomóż. Proszę...

~*~

Czy moja wena wróciła, czy nie, zadecydujcie sami :)

CZYTASZ=KOMENTUJESZ

wtorek, 18 listopada 2014

Rozdział 22 - Come back, please...


***Oczami Lily***

Mój wzrok już od dobrych kilku minut wbity był w puste oczy tego obleśnego faceta przede mną. On natomiast wędrował wzrokiem po całym moim ciele. To mnie obrzydzało i wywoływało jeszcze większą niechęć do jego osoby. Dodatkowo, bałam się go, chociaż znałam jedynie jego imię. Mimowolnie wywoływał u mnie odrzucenie, z jakim nie spotkałam się jeszcze nigdy. Nawet na początku mojej znajomości z Justinem, szatyn zrobił na mnie lepsze wrażenie, niż teraz, ten odrażający zboczeniec.

-Żartujesz sobie ze mnie. - wysyczałam w kierunku matki, chociaż nie wiedziałam, czy mogę ją tak nazywać. Byłam święcie przekonana, że nie powiedziała tego na poważnie, lecz mimo to byłam na nią wściekła. Nikt o zdrowych zmysłach nie urządzałby takich dowcipów, zupełnie pozbawionych humoru.

Niestety, im dłużej wpatrywałam się w jej kamienną twarz, tym większą zyskiwałam pewność, że kobieta wcale nie żartowała, a powiedziała to całkowicie szczerze. Zrodził się we mnie instynkt, aby czym prędzej stąd uciec, lecz moje stopy jakby wrosły w panele na podłodze. Zamarłam. Straciłam kontrolę nad własnym ciałem i nie potrafiłam się poruszyć.

-Justin nigdy się na to nie zgodzi. - warknęłam wściekle. Wcale nie byłam smutna, bądź zrozpaczona. Byłam zwyczajnie wkurwiona, jak jeszcze nigdy. Przysięgam, nigdy w życiu nie targały mną tak silne emocje, jak teraz. Jak własna matka może zrobić takie gówno swojemu dziecku? Jak może je, kurwa, sprzedać, nie odczuwając nawet wyrzutów sumienia?

-Nie, Lily. To właśnie Justin odnalazł tego człowieka. To Justin sprowadził go do Stanów. To dzięki Justinowi zdecydowałam się na to, aby wydać cię za mąż. To wszystko jego zasługa. - wiecie, co bolało mnie najbardziej? Moja matka przez cały czas uśmiechała się w taki chamski i podły sposób. Ona mnie nienawidziła. Nienawidziła mnie szczerze i prawdziwie, całym swoim lodowatym sercem. Sama nie wiedziałam, czy w jej piersi jeszcze to serce biło. Zmieniła się. Nie potrafiłam jej poznać. Nie była osobą, która dała mi miłość i poczucie bezpieczeństwa. To nie była ta sama kobieta.

Wtedy odważyłam się spojrzeć na Justina, z wyrzutem i smutkiem w oczach. Wiedziałam, doskonale wiedziałam, że to zaboli go najbardziej. Żadna złość czy wściekłość nie dotarłaby do niego tak, jak właśnie żal.
-Dlaczego? - spytałam bezdźwięcznie. Mężczyzna doskonale wyczytał to z ruchu moich warg. Czuł się winny. Widziałam to w jego oczach. Doskonale to widziałam. Tym bardziej nie rozumiałam, dlaczego zrobił mi coś takiego. Czy jemu również zależało na mojej krzywdzie?

-Chodź tu do mnie, skarbie. - Marco, czy jak mu tam było na imię, podszedł do mnie i objął mnie w talii. Wystraszyłam się nie na żarty. Nie chciałam, aby ten chory zboczeniec mnie dotykał. Nie chciałam mieć z nim nic wspólnego.
-Nie dotykaj mnie skurwysynu. - warknęłam. Nie zamierzałam przebierać w słowach. Czułam obrzydzenie do tego faceta. Zwyczajnie odrzucał mnie i wzbudzał niechęć.
-Jaka ostra. Już wiem, że będę miał z tobą dużo zabawy. - i znów straciłam pewność siebie, a zaczęłam się bać. Nie potrafiłam wręcz spojrzeć w jego oczy. Wzbudzał u mnie lęk, chociaż jeszcze przed chwilą obiecałam sobie, że nie będę czuła strachu i będę dzielna.

Zanim zdążyłam się zorientować, mężczyzna o południowej urodzie chwycił mnie mocno za ramię i zaczął ciągnąć w stronę drzwi. Nie byłam na tyle silna, aby mu się wyrwać. Nie byłam na tyle silna, aby się przeciwstawić. Czułam brutalność w jego ruchach. Przez moje ciało przeszły dreszcze. Miałam świadomość, że za parę chwil zostanę z nim sama i nie będę mogła liczyć na czyjekolwiek wsparcie. Zresztą, teraz również nie mogłam liczyć. Matkę już dawno straciłam, a Justin stał jedynie, po środku salonu, zszokowany. Nawet się nie poruszył. Nie próbował mi pomóc. Ja, zwykła, słaba piętnastolatka, byłam zdana jedynie na siebie.

Na koniec jeszcze raz spojrzałam w oczy Justinowi. Bez żadnego skrępowania. Podświadomie chciałam, aby poczuł się źle. Chciałam, aby odczuwał ogromne wyrzuty sumienia. Doskonale wiedziałam, że zależy mu na mnie. Tym bardziej nie rozumiałam, jak mógł wplątać mnie w tę chorą grę. Chciałam, aby moje spojrzenie dało mu do zrozumienia, że zniszczył mi życie. Tak bardzo chciałam, aby czuł się okropnie, choć prawdę mówiąc, nie byłam nawet na niego zła. Justin otworzył mi oczy na życie i pokazał, że nie warto być dobrym. W samolubnym świecie samolubni wygrywają.

Nie potrafiłam skutecznie się bronić, dlatego już po chwili Marco wciągnął mnie do swojego luksusowego samochodu. Był pierdolonym bogaczem i sądził, że za pieniądze może mieć wszystko. Najwidoczniej ma rację, skoro własna matka sprzedała mnie za kilka tysięcy. To był zwykły handel żywym towarem, jednak bolał dużo bardziej. Poczułam, że jestem praktycznie nic nie warta, skoro zostałam oddana w łapy obcego faceta za kilka, świeżych banknotów.

Nie potrafiłam się jednak rozpłakać. Nie wiem, dlaczego. Nagle wszystko stało się dla mnie tak bezwartościowe, bezsensowne i puste. Ja również stałam się pusta. Zdałam sobie sprawę, że zostałam na tym ogromnym, bezlitosnym świecie zupełnie sama. Do niedawna miałam wszystko, czego potrzebowałam. Teraz nie miałam nic. Czułam się samotna, niczym zbłąkany pies, którego nagle oddzielili od rodziny. Z tą drobną różnicą, że ten biedny, zbłąkany pies miał dokąd wrócić, natomiast ja nie.

-Pokochasz mnie szybciej, niż myślisz. - Marco znów ukazał rząd prostych, białych zębów w uśmiechu. Ja jedynie wlepiłam w niego wzrok i nie odezwałam się ani słowem. Gdy zamknął drzwi, patrzyłam w idealnie czystą szybę i mój dom, odbijający się za nią. Zrozumiałam, że na całym, ogromnym świecie, nie ma dla mnie miejsca. Nie pasuję nigdzie i do nikogo. Byłam zwykłym wyrzutkiem, którego ludzie nie potrafią zrozumieć, ani zaakceptować.

Jedno wiedziałam na pewno. Nie pokocham go. Nigdy.

***

Sama nie wiedziałam, czy powinnam wyrywać się Marco, czy też nie. Wiedziałam, że i tak nie mogłabym liczyć na czyjąkolwiek pomoc. Wszyscy dookoła jakby zamknęli oczy, aby nie widzieć mojego cierpienia i niemej prośby, a wręcz błagania, o pomoc.

Lotnisko było dość mocno zatłoczone. Wielu ludzi przechadzało się w tę i z powrotem, a na mnie nawet nikt nie spojrzał. Nikt nie zainteresował się tym, że wyraźnie staram się stawiać opór mężczyźnie, który z coraz większą siłą zaciskał dłoń na mojej dłoni. Przez cały czas trzymał mnie blisko siebie. Bał się, że ucieknę. Ja jednak nie miałam już nawet gdzie uciekać. Było dla mnie zupełnie obojętne, co się ze mną stanie. I tak nic dla nikogo nie znaczę.

Czułam, jak z każdą chwilą oddalam się od tego, co miało w moim życiu największe znaczenie. Oddalam się od rodziny, którą straciłam. Oddalam się od chłopaka, którego zdradziłam. Zostaję sama, pośród tych wszystkich, obojętnych ludzi. Byłam jedynie małą osóbką, pośród wielu. Bez znaczenia, zagubioną, zdaną na siebie i na łaskę swojego przyszłego męża. Żyłam ze świadomością, że będę regularnie bita i gwałcona, każdego dnia. Wciąż zadawałam sobie pytanie, za jakie grzechy zostałam zmuszona pokutować w ten sposób. Nie znalazłam na nie odpowiedzi.

Marco z każdą chwilą trzymał mnie bliżej siebie. Już nie obejmował mojej dłoni swoją. Teraz już obejmował mnie w talii. Znów starałam się stawiać jakikolwiek opór, lecz sama nie wiem, dlaczego to robiłam, skoro doskonale wiedziałam, że nie uwolnię się od tego potwora.
-Puść mnie. - warknęłam do niego, lecz mężczyzna ani myślał mnie posłuchać. Już teraz zachowywał się, jakby miał nade mną władzę i pełną kontrolę. I przyznajmy sobie szczerze, miał kontrolę. Kupił mnie, jak bułkę w piekarni. Mógł ze mną robić to, na co w danej chwili miał ochotę. A ja właściwie nie miałam prawa sprzeciwiać mu się. Byłam jego własnością.

-Nie ma mowy, kochanie. Jesteś teraz moja i dobrze ci radzę, zacznij w końcu współpracować, a zobaczysz, że oboje odniesiemy z tego korzyści. - jego głos brzmiał niewyobrażalnie okropnie. Nie sądziłam, że będę w stanie zapałać tak ogromną nienawiścią do kogoś, kogo praktycznie nie znałam. Bałam się go. Bałam się tego, co będzie ze mną robił. Ograniczy mi wolność. Ograniczy wszystko. Zostanę zupełnie sama, jako dziwka w jego łóżku, którą formalnie będzie nazywał żoną.

Marco poprowadził mnie na zewnątrz lotniska, jednym z bocznych wyjść. Na pasie startowym stał niewielki, w porównaniu do innych, samolot. Zrozumiałam, że już teraz odizoluje mnie od ludzi. Już teraz zostaniemy sami. Nie będę miała żadnej próby ucieczki. Nikt nie będzie w stanie mi pomóc. To dla mnie, niczym pogrzeb mojej poprzedniej osobowości. Wsiadając, pod przymusem, wraz z Marco do samolotu, zacznę zupełnie inny, koszmarny, etap w swoim życiu. Czułam, jak wewnętrznie umieram. Czułam, jak powoli odchodzę w zapomnienie.

Znalazłam miejsce w najdalszym kącie samolotu, przy oknie. Wyrwałam się mężczyźniem a on nie próbował mnie trzymać, wiedząc, że stąd i tak nie zdołam uciec. Usiadłam na skórzanym fotelu. Chciałam chociaż chwilę pobyć sama, z dala od niego, jednakże brunet niemal od razu usiadł obok mnie. Chciałam na niego nawrzeszczeć, aby zostawił mnie w spokoju i pozwolił mi żyć, lecz zwyczajnie nie potrafiłam tego zrobić. Odczuwałam względem niego lęk i respekt. Wiedziałam, że gdybym już dziaiaj przeciwstawiła się mężczyźnie, słono bym za to zapłaciła.

-Niepotrzebnie ode mnie uciekasz, słoneczko. Już niedługo spędzimy ze sobą wiele wspaniałych, intymnych chwil. - jego ręce bezczelnie błądziły po moim ciele. Naprawdę trkatował mnie, jak swoją własność. Choć doskonale wiedział, że brzydzę się jego dotykiem, celowo obmacywał mnie. Tutaj, na fotelach w samolocie, wiedząc, że jesteśmy zupełnie sami, a wokoło nie ma ani jednej osoby, która mogłaby mi pomóc. To tak strasznie bolało.

-Po prostu mnie zostaw! Nienawidzę cię! - krzyknęłam i... Co więcej mogłam zrobić? Mogłam jedynie siedzieć, coraz bardziej zagłębiając się w skórzane obicie i czekać na cud, zesłany przez Boga, który już danwo przestał mnie kochać. Nie miałam żadnych perapektyw na życie. Matka skutecznie pozbawiła mnie wszystkich. Teraz istaniałam jedynie jako przyszło żona pierdolonego bogacza z Jordanii. Możliwe, że byłam jedną z wielu, anonimową. Możliwe, że Marco nie zapamięta nawet mojego imienia. Odznaczy mnie jednym, spośród wielu numerków. Wtedy stanę się zupełnie bezwartościowa, a co więcej, bezimienna.

-Masz rację, maleńka. Poczekamy z tym do nocy poślubnej. Wtedy będziesz już cała moja. Tylko moja. Nie pozwolę, aby ktokolwiek choćby spojrzał na ciebie. - mężczyzna zaczął gładzić mnie po policzkach i włosach. Już się nie szarpałam. Wszystko, co miałam, nagle przepadło. Usłyszałam również silniki samolotu. Startowaliśmy, zostawiając za sobą moje miasto, mój dom. Miejsce, w którym się urodziłam. Miejsce, w którym sie wychowałam. Zostawiałam za sobą wszystkie piękne wspomnienia, utrzymujące mnie przy życiu. Wkraczałam w nowy etap życia, który stanie się dla mnie jednocześnie ostatnim. To jak wyrok. Zostałam spisana na straty przez osoby, które znaczyły dla mnie tak niewyobrażalnie wiele.

I właśnie wtedy, gdy dłonie Marco wciąż dotykały mnie, a mój wzrok bezsensownie starał się zapamiętać najpiekniejsze miejsca Nowego Jorku, przenikające za małym, samolotowym oknem, z moich oczy wypłynęły łzy. Dopiero wtedy zrozumiałam, jak słaba jestem. Nie było już dla mnie nadziei. Każdy, kolejny dzień będzie torturą i oczekiwaniem na nadchodzącą śmierć. Każdy będzie piekłem na ziemi, z którego nie ma drogi ucieczki.

***Oczami Justina***

Wszystko jednocześnie spadło na moją głowę. Wszystko spadło tak nagle. Nie miałem nawet jak przemyśleć poprzednich zdarzeń, gdyż od razu pojawiły się nowe problemy, z którymi będę musiał walczyć.

Z jednej strony jest Marco i mój chory pomysł, aby zabrał Lily do Jordanii. Jak mogłem być tak bezduszny, aby skazać niewinną dziewczynę na takie cierpienie? Lily na to nie zasłużyła. Nie zasłużyła na żadne krzywdy. Jest zbyt dobra, nawet dla mnie. Dla drania, do którego powoli zaczyna docierać, że jest zwyczajnie złym człowiekiem.

Z drugiej strony natomiast pojawiła się we mnie świadomość, że zrodziły się we mnie jakieś uczucia względem tej drobnej szatynki. Wiedziałem i byłem śmiertelnie pewien, że to nie miłość. Nie kochałem Lily. Jednak czułem z nią silną, nierozerwalną więź. Była pierwszą osobą od bardzo dawna, która tak zbliżyła się do mnie. Zależało mi na niej, nawet bardzo. Nie potrafiłem się przed tym bronić. Nie chciałem. I nie miałem zamiaru oszukiwać samego siebie.

***Wspomnienie***

W pociągu siedzieliśmy na przeciwko siebie. Podczas kiedy Lily wciąż kręciła się niespokojnie na siedzeniu, ja wpatrywałem się w nią i ani na chwilę nie spuściłem z niej wzroku. Wiedziałem, że była skrępowana, a mimo to nie przestałem. Po jakimś czasie zaczęło mnie to nawet bawić. Co jakiś czas przyłapywałem ją na tym, że zerkała na mnie ukradkiem, lecz zaraz szybko odwracała głowę.

-Czego ty się tak wstydzisz, Lily? Zrobiłaś mi dobrze na tylnych siedzeniach mojego samochodu, a teraz nie potrafisz nawet spojrzeć mi w oczy? - zachichotałem, nachylając się lekko i biorąc jej dłonie w swoje. Dziewczyna momentalnie zachłysnęła się powietrzem. Była zaskoczona moją bezpośrednością. Ja natomiast byłem z siebie dumny. Znów udało mi się ją zawstydzić.
-Justin, po prostu się zamknij. - kiedy chciałem ponownie zażrtować z Lily, ona z prędkością światła przesiadła się na miejsce obok mnie i dłonią zasłoniła moje usta - Powiedziałam, przymknij się. - sam nie wiedziałem, czy żartowała, czy tym razem była śmiertelnie poważna. Byłem jednak pewien, że nie będzie w stanie obrazić się na mnie. Miała zbyt dobre i troskliwe serduszko. Ile razy nie podpadłbym w jej oczach, tyle razy wybaczy mi każde przewinienie. Korzystałem z tego.

Nie chciałem już dłużej żartować z Lily, ponieważ znów zatopiłem się w jej oczach. Zacząłem powoli przybliżać swoją twarz do jej. Wiedziałem, że chciała dokładnie tego samego, ponieważ nie broniła się. Nie zareagowała również wtedy, gdy ułożyłem dłoń pod jej brodą i uniosłem delikatnie, aby musnąć jej usta. Niestety, gdy zamykałem oczy i w dalszym ciągu zbliżałem się do niej, dziewczyna nagle odepchnęła mnie i z powrotem usiadła na swoim starym miejscu.

Czy bolało? Odrobinę na pewno, jednak nie robiłem sobie dużych nadziei. Wiedziałem, że Lily była nieśmiała i nie potrafiła jeszcze dokładnie określić swoich uczuć. Widziałem, że była rozbita. Toczyła walkę pomiędzy tym, co powinna, a tym, czego naprawdę chciała. Ja czekałem jedynie na wynik, który z jednej strony może uczynić mnie szczęśliwym, a z drugiej dożywotnie pozbawić tego uczucia.

***Koniec wspomnienia***

Mimowolnie uśmiechnąłem się delikatnie pod nosem. To słodkie, jak działam na Lily, jednakże niepokojące było to, jak ona działała na mnie. Całkowicie namieszała mi w głowie. Byłem teraz wściekły na siebie, że nawet nie starałem się jej zatrzymać. Jednakże szok przejął nade mną kontrolę. Nie byłem w stanie się poruszyć, nie byłem w stanie nic powiedzieć, nie byłem w stanie myśleć. Właściwie, sam nie wiem, co wtedy robiłem, gdy Marco bez trudu wyciągnął z domu szatynkę. Zabrał ją, tak po prostu, jakbym dodatkowo, jeszcze raz, zgodził się na to.

-Zostaliśmy sami, Justin. - dopiero gdy poczułem delikatne dłonie Alison na swoich nagich barkach, ocknąłem się. Zobaczyłem, jak ubrana jedynie w bieliznę i cienki, jedwabny szlafrok, wyszła zza kanapy i usiadła obok mnie. Była naprawdę piękną kobietą, jednak nie mogła równać się ze swoją prześliczną córeczką. Różniły się zupełnie. Alison była dorosła i poważna, a Lily po prostu słodka i niewinna. Chociaż podobała mi się i matka i córka, to do tej młodszej czułem niewyobrażalny pociąg, który z każdym dniem coraz bardziej pchał mnie w jej stronę.

Alison, obracając moję głowę delikatnie w swoją stronę, musnęła krótko moje usta i przygryzła moją wargę. Zamruczałem cicho w odpowiedzi i naparłem swoimi wargami na jej. Zrobiłem to, jakbym zupełnie zapomniał, że ta kobieta przed paroma chwilami sprzedała tak ważną dla mnie osobę. Zdecydowanie przestałem myśleć. Zapomniałem nawet, jak się to robi. Wyłączyłem swój umysł całkowicie.

Czułem wyrzuty sumienia, objawiające się na dwóch frontach. Z jednej strony, nie powinienem puszczać Lily. Mogłem w jakikolwiek sposób ją zatrzymać. Teraz czułem się źle. Podczas kiedy ona spędza czas, sam na sam, z tym gnojem, ja zabawiam się z jej matką, jakby w rzeczywistości nic dla mnie nie znaczyła. Z drugiej, czułem wyrzuty w stosunku do Alison. Pierwszy raz poczułem się źle w jej otoczeniu. Wiedziałem, że ją okłamuję. Okłamuję wszystkich. Zaplątałem się w te kłamstwa i czułem, że niedługo zostanę sam. Zupełnie sam, ponieważ każdy, kto stanie na mojej drodze, pozna się na mnie od razu.

Wtedy poczułem, jak dłonie Alison zwinnie powędrowały do mojego paska od spodni. Chwyciła go między palce i zaczęła odpinać, jednak poczułem, że nie może tego zrobić. My nie możemy. Nie możemy się kochać. Nie teraz, kiedy moje myśli wciąż krążą wokół Lily. Nie chcę, aby doszło do sytuacji, w której podczas seksu z Alison, będę widział jej córkę. To chore, jednak prawdziwe.

-Nie dzisiaj. - mruknąłem w jej wargi, ponownie siadając na kanapie. - Boli mnie głowa. - była to chyba najgorsza wymówka spośród wszystkich możliwych. Nie wiedziałem jednak, co innego mógłbym jej powiedzieć. Nie chciałem jej dłużej okłamywać. Jednakże prawdy również nie mogłem wyjawić. To wszystko było zbyt popieprzone. - Spokojnie, będziemy mieli dla siebie jeszcze dużo czasu. - dodałem, widząc, jak na jej twarz wdarł się grymas niezadowolenia. Była na mnie napalona i schlebiało mi to, jednak nie dzisiaj. Nie miałem najmniejszej ochoty na tego typu zbliżenia. Marzyłem jedynie, aby pozbyć się denerwujących wyrzutów sumienia.

Wiedziałem, że Alison nie usatysfakcjonowała moja odpowiedź. Była wyraźnie poddenerwowana, jednak jej osoba nawet w najmniejszym stopniu nie zajmowała teraz moich myśli. Pospiesznie założyłem na siebie koszulkę i bluzę, po czym wyszedłem z domu. Od razu uderzyło we mnie dość chłodne, jesienne powietrze i ciemność, otaczająca całe miasto. Nie wiedziałem, gdzie powinienem pójść, jednak czułem, że nie mogę dłużej siedzieć w domu. Muszę ochłonąć.

Przechadzałem się samotnie po ulicach Nowego Jorku, szukając czegoś, co zwyczajnie pomogłoby mi. Jakiegoś obiektu, który odciągnąłby moje myśli od Lily. Jakiejś postaci, która byłaby warta uwagi. Cokolwiek. Miałem wrażenie, że zaczynam wariować, gdy powiędzy przechadzającymi się ludźmi widziałem kosmyki jej włosów, opadających na ramiona, bądź delikatne rysy twarzy. Widziałem ją dosłownie wszędzie. Moja podświadomość ukazywała mi jej postać. I choćbym nie wiem, jak się starał, nic nie zdoła sprawić, abym znów przestał przejmować się czymkolwiek.

Zrozumiałem, że muszę mieć ją przy sobie. Znów. Inaczej nie istnieję.

~*~

Moja wena na to opowiadanie jest na poziomie -10. Mam nadzieję, że szybko powróci :c

CZYTASZ=KOMENTUJESZ
ask.fm/Paulaaa962

piątek, 14 listopada 2014

Rozdział 21 - Hold my hand...

Rozdział dedykuję Natusi, z okazji urodzin. Wszystkiego najlepszego <3

***Oczami Lily***

Błagam, powiedzcie, że ten pojebany psychol żartuje sobie ze mnie. Nie może być bratem Justina. Chce mnie jedynie nastraszyć. Chce jedynie sprawić, że stanę się zupełnie zdezorientowana. Błagam, powiedzcie, że to nie prawda.

Im dłużej jednak wpatrywałam się w twarz Justina, tym większą zyskiwałam pewność, że mężczyźni są braćmi. Nie chodziło już nawet o minę szatyna, lecz o uderzające podobieństwo między nimi. Taki sam kolor włosów i bardzo zbliżone do siebie rysy twarzy. To nie mógł być przypadek. Naprawdę byli ze sobą spokrewnieni.

-Miło cie znowu widzieć, braciszku. - morderca i gwałciciel wysyczał te słowa z tak potwornym jadem w głosie, jakiego nie słyszałam jeszcze nigdy. Nawet kompletny idiota zorientowałby się, że bracia darzą się ogromną nienawiścią.
-Czego chcesz, Jaxon? - głos Justina wcale nie brzmiał lepiej. Miałam wrażenie, jakby lada moment miał rzucić się na brata i wyrządzić mu niemałą krzywdę. Sama, gdyby nie paraliżował mnie strach, zemściłabym się na szatynie za to, co zrobił tym dwóm, niewinnym dziewczynom. Nie miał prawa ich krzywdzić. Nie miał prawa ich zabijać. Nie miał prawa dotykać ich nawet małym palcem.

-Zemsty, Justin. Tylko i wyłącznie zemsty. - już nie był bezczelny. Teraz jego arogancja przerodziła się w czysty gniewa. - Nigdy nie daruję ci tego, co zrobiłeś, rozumiesz, kurwa!? Nigdy! Jesteś zwykłym zerem! Śmieciem, który nie powinien istnieć! - byłam bardziej zszokowana, niż przerażona. Nie rozumiałam ani jednego ze słów Jaxona, chociaż wsłuchiwałam się w nie z niezwykłą uwagą. Mężczyzni wyraźnie skrywali jakiś sekret, którego strzegli, jak oka w głowie.

-Zamknij mordę, szczeniaku. - naprawdę miałam wrażenie, że rzucą się na siebie z pięsciami. Powietrze dookoła wypełniła napieta, nerwowa atmosfera. Nie potrafiłam się odezwać. Nie potrafiłam w żaden sposób zareagować, chociaż bardzo tego chciałam.
-Nie chcesz, żeby ktokolwiek się dowiedział, co? Nie dziwię się. Na twoim miejscu, powiesiłbym się na pierwszym, lepszym drzewie, aby już nigdy nie spojrzeć nikomu w oczy.

Z każdym słowem Jaxona byłam coraz bardziej ciekawa, o czym mówił. Nie potrafiłam jednak nic wywnioskować z tej chorej wymiany zdań. Nie potrafiłam nawet tworzyć domysłów. Nic nie przychodziło mi do głowy. Zupełna pustka.

Nagle zauważyłam dwóch policjantów, biegnących w naszym kierunku. Prawdopodobnie zwabił ich tutaj dźwięk moich krzyków. Niemal od razu złapali Jaxona za ramiona, aby nie mógł się wyrywać. On nawet nie próbował. Jedynie wpatrywał się przez cały czas w swojegi brata. Oddałabym w tej chwili wszystko, aby choć przez moment czytać w jego myślach. Chciałam wiedzieć, co siedzi w jego głowie i dlaczego posunął się do takich zbrodni, aby zemścić się na Justinie. Prawdopodobnie podejrzewał, że wszystkie oskarżenia padną na dwudziestosiedmiolatka. Nie spodziewał się jednak, że będzie miał wiarygodne alibi, które potwierdzi jego niewinność.

-Dobrze ci radzę, Justin. Pilnuj tej swojej laleczki, ponieważ dobrze wiesz, że nie jestem jedyną osobą, która pragnie zemścić się na tobie. - wtedy Jaxon spojrzał na mnie, prosto w moje oczy. Miałam wrażenie, że chciał przejrzeć moją duszę na wylot. Bałam się go, mimo że trzymało go dwóch policjantów. Zaczęłam się również bać Justina, znowu. Chociaż mu ufałam, fakt, że jego brat jest pieprzonym mordercą i gwałcicielem, zmienił moje podejście do niego.

-Znasz tego człowieka? - gdy policjant zabrał Jaxona, drugi został, aby porozmawiać z Justinem.
-Nie, nie znam. - warknął wściekle. Widziałam, że próbował się uspokoić, jednakże nie był w stanie. Nie wiedziałam już nawet, czy władały nim nerwy, w obawie, że jego tajemnica zostanie ujawniona, czy może dlatego, że jego brat okazał się szaleńcem, z zimną krwią zabijającym innych.
-Widziałem przecież, jak rozmawialiście.
-Powiedziałem, że go, kurwa, nie znam! - Justin podniósł głos na policjanta, a później tak po prostu odszedł.

Chociaż podejrzewałam, że chce w tym momencie zostać sam, nie potrafiłam tak po prostu pozwolić mu odejść. Bałam się, do czego może być zdolny, gdy jest w takim stanie. Chciałam mieć go cały czas na oku, aby w nerwach nie zrobił niczego głupiego. Bałam się go, a jednocześnie bałam się o niego.

-Justin, zaczekaj! Gdzie idziesz!? - krzyknęłam, aby w końcu się zatrzymał, jednak on nie zareagował. Wyraźnie ignorował mój głos i całą mnie. - Justin, zatrzymaj się i wykaśnij mi to wszystko!  - ciekawość wypełniała całą mnie. Tak bardzo chciałam poznać odpowiedzi na wszystkie pytania. Tak bardzo chciałam, aby Justin w końcu otworzył się przede mną.
-Nie mam czego tłumaczyć, Lily. - warknął ostro. Wyraźnie dawał mi do zrozumienia, ze nie zamierza spowiadać mi się ze swojego życia. Ja jednak nie chciałam dopuszczać tego do siebie. Skoro przyznał, że w pewnym sensie zależy mu na mnie, dlaczego nie może zaufać mi chociaż w najmniejszym stopniu? Czy naprawdę tak wiele wymagałam?

-Justin, twój brat zabił dwie, niewinne dziewczyny, ponieważ chciał zemścić się na tobie! Dlaczego!? Co takiego zrobiłeś, aby popchnąć Jaxona do takich zbrodni!?
-Lily, powiem ci jeszcze raz. - zatrzymał się gwałtownie, a potem obrócił twarzą do mnie. W jego oczach płonął ogień. Czysty ogień, który sprawił, że od razu zaczęłam żałować tego tematu. - To moje życie i moje prywatne sprawy, w które ty nie powinnaś się wtrącać. - mężczyzna złapał mnie za ramiona i popchnął na jedno z drzew. Chociaż nie wiedziałam, czego dotyczyła tajemnica Justina, z pewnością była cholernie ważna. W przeciwnym razie nie zdenerwowałby się tak bardzo.

A ja znów drżałam, gdy stał tak blisko mnie, wściekły. Chociaż wiedziałam, że nie wyrządzi mi żadnej krzywdy, mimo wszystko bardzo się bałam.
-Spokojnie, Justin. - ostrożnie i powoli zawiesiłam ręce na jego szyi, po czym przytuliłam się do niego. Zrobiłam to niepewnie. Obawiałam się jego reakcji, gdy był tak wzburzony. On jednak odwzajemnił gest, bez zawahania. Udało mi się uspokoić Justina. Znów oddychał spokojnie, głaszcząc mnie delikatnie po plecach.

-Już dobrze? - spytałam, niemal czując, jak pod wpływem mojego dotyku rozluźniał każdy mięsień w swoim ciele. Chociaż wiedziałam, że jest już spokojny, nie puściłam go, tylko nadal przytulałam. Nie chciałam go puścić. Po prostu nie chciałam. Było mi zbyt dobrze.
-Tak, już w porządku. - gdy sunął dłońmi po moim ciele, czułam, że zsuwa je coraz niżej, jednak nie potrafiłam go powstrzymać. Nie chciałam. - Nie myśl jednak, że kiedykolwiek powiem ci prawdę. Nie mam zamiaru. I nigdy nie będę go miał.

***

Wyjmowałam z szafki pojedyncze ubrania i pakowałam je do swojej torby, która z czasem została wypełniona po same brzegi. Już dzisiaj kończyła sie wycieczka szkolna. Fatalna wycieczka, która przyniosła tak wiele strat. Dla mnie jednak była w pewnym sensie pozytywna. Znacznie zbliżyłam się do Justina. Mogłam nawet powiedzieć, że zaprzyjaźniliśmy się. Odkryłam w nim zupełnie innego, wartościowego człowieka.

-Jestem cholernie zmęczona. - jęknęłam, opadając na łóżko, obok szatyna. Od kiedy wróciliśmy z biwaku, trzy dni temu, spaliśmy razem, w jednym łóżku. Byłam szczęśliwa, że mogłam przytulać się do niego i czuć przy sobie ciepło jego ciała. Dlatego teraz również ułożyłam się na jego klatce piersiowej. Słuchałam równomiernego bicia jego serca. Uspokajało mnie. Justin natomiast doskonale wiedział, że uwielbiałam, gdy głaskał mnie delikatnie po plecach i włosach. Wciąż to robił.

-Nawet nie wiesz, jak bardzo dziękuję Bogu, że nie jesteś już takim dupkiem, jak do niedawna. Wiem, że nie zraniłbyś mnie. - złożyłam kilka pocałunków na jego nagim torsie. Sama nie wiedziałam, dlaczego to zrobiłam. Jakbym zupełnie zapomniała, że mam chłopaka, który mnie kocha i który byłby w stanie poświęcić dla mnie wszystko. Nie czułam nawet wyrzutów sumienia. Jeszcze nie czułam. Wiedziałam, że przyjdą z czasem, gdy bedę musiała stanąć przed Jake'iem i udawać, że wszystko jest w porządku.

Justin jednak milczał. Wtedy nie wyczułam w jego zachowaniu niczego dziwnego. Justin nie mówił wiele. Często spędzaliśmy czas w zupełnej ciszy i czuliśmy się z tym komfortowo. Wystarczyło, że leżeliśmy obok siebie, ramie w ramię, a czas płynął jakby lepiej, przyjemniej. Zrozumiałam, że Justin stał sie dla mnie bardzo ważny. Zależy mi na nim, choć właśnie przed tym się wystrzegałam. Nie mogłam już dłużej oszukiwać samej siebie.

-Uważasz swój związek za poważny? Taki, który trwa całe życie? - szatyn bardzo zdziwił mnie swoim pytaniem. Usiadłam na nim okrakiem, aby móc patrzec w jego oczy, gdy będziemy rozmawiać. I znów, nie uważałam tego za coś nieodpowiedniego, bądź nieprzyzwoitego, mimo że z punktu widzenia osoby trzeciej zachowywałam się przynajmniej niedorzecznie.

-Dlaczego chcesz o tym rozmawiać? - spytałam, opierając się obiema dłońmi o jego klatkę piersiową.
-Jestem po prostu ciekawy. Doskonale wiem, że go nie kochasz, a jedynie udajesz i stwarzasz pozory uczuć.
-Skąd możesz to wiedzieć, Justin? Nie znasz mnie. Nie wiesz, co czuję i co chciałabym czuć. Nie możesz mnie osądzać.
-Lily, znam cię lepiej, niż mogłabyś przypuszczać. Doskonale widzę, że nic do niego nie czujesz, kiedy on jest w tobie całkowicie zakochany. Ranisz go tym, wiesz? - nie wiem, co Justin chciał osiągnąć, mówiąc mi to wszystko. Chciał, abym poczuła się gorzej? Udało mu się. Chciał, abym odczuła wyrzuty sumienia? Również zdołał tego dokonać.

-Ranisz mnie, wiesz? - sapnęłam. Czułam, jak moje myśli toczyły ostrą i zaciętą walkę. - Ale masz rację. Doskonale zdaję sobie sprawę, że go ranię i nie wiesz nawet, jak źle się z tym czuję. Wiem, jak bardzo Jake mnie kocha i ja również chciałabym to czuć, ale...
-Ale nie można zakochać się na siłę. - dokończył, jakby czytał w moich myślach i dobrze wiedział, co chciałam powiedzieć. - Miałem kiedyś podobną sytuację, jeszcze w liceum. Na trzecim roku doszła do naszej klasy pewna dziewczyna. Miała na imię Selena i była naprawdę piękna. Zakochała się we mnie, lecz ja, mimo że bardzo mi się podobała, nic do niej nie czułem. Zaczęliśmy się jednak spotykać. Łudziłem się, że uczucia przyjdą z czasem, gdy będziemy spędzać ze sobą każdą, wolną chwilę. Po pewnym czasie Sel zaszła w ciążę. Wiedziała, jak szczęśliwy byłem z tego powodu. Bała się jednak, że to dziecko zupełnie odsunie mnie od niej, dlatego zdecydowała się na aborcję. Wszystko dlatego, że byłem z nią po to, aby jej nie skrzywdzić. Może ten przykład, moja sytuacja, znacznie różni się od twojej, ale ma takie samo podłoże. Ciągnąc związek bez uczuć, zranisz go sto razy bardziej, gdy zerwie z nim za jakiś czas, niż gdybyś zakończyła to teraz.

Patrzyłam na Justina ze zdziwieniem i smutkiem. Nie mogłam uwierzyć, że otworzył się przede mną. Nie mogłam również uwierzyć, że gdyby wszystko potoczyło się tak, jak zaplanowała natura, Justin byłby teraz szczęśliwym ojcem. Nie mogłam również uwierzyć, że ta dziewczyna z miłości zabiła ich wspólne dziecko. Mogłam teraz trochę bardziej zrozumieć, momentami dziwne i nie wytłumaczalne, zachowanie szatyna. Chociaż nie była to ogromnie wielka tragedia, na pewno zapisała się głęboko w jego psychice.

-Jak się z tym czujesz, po takim czasie? - przerwałam naprawdę długie milczenie, kiedy w końcu zdołałam się odezwać. Wciąż patrzyłam na Justina ze smutkiem i współczuciem. Mimo że chciałam poznać go bliżej, teraz czułam się dość dziwnie. Miałam wrażenie, że Justin wcale nie chciał o tym mówić, a jedynie został przeze mnie zmuszony, aby wrócić do wspomnień, na pewno bardzo bolesnych.
-Wiesz, czasem robi mi się przykro, gdy pomyślę sobie, że mógłbym mieć teraz siedmioletniego syna, lub córeczkę, ale minęło już tyle czasu, że powoli zapominam o wszystkim. Widocznie tak miało być. Inaczej nie poznałbym ciebie.

Jego słowa sprawiały ciepło, dookoła oblewające moje serce, lecz jednocześnie powodowały jeszcze większy mętlik w głowie, który zaczął mi po prostu przeszkadzać. Nie wiedziałam, czego chcę. Nie wiedziałam, co powinnam, a co rzeczywiście robię. Ostatnio moje życie zdawało się być pieprzonym filmem. Raz komedią, raz horrorem, raz dramatem, a raz po prostu filmem romantycznym, o nastolatce, która zgubiła drogę, pomiędzy nadmiarem uczuć i emocji.

-Justin, mam chłopaka. - wymamrotałam po raz kolejny. To jedno, krótkie zdanie stało się dla mnie wymówką w każdej sytuacji. Mówiłam automatycznie i wcale nie zastanawiałam się, że chłopak i ogólnie cały związek to coś więcej, niż to, co daję Jake'owi.
-Nie zależy ci na nim. Widzę to.
-Justin, zależy. Zrozum to w końcu. Zależy mi na Jake'u.

Mężczyzna nie wierzył w moje słowa. Jakim cudem miałby wierzyć, skoro sama zdawałam sobie sprawę, że kłamię? Kłamię prosto w jego oczy, które potrafią przejrzeć mnie na wylot. To bez sensu. Moje starania i tak nic nie wniosą. Justin rzeczywiście znał mnie lepiej, niż mogłabym sie spodziewać. Moje ciało jakby współgrało z nim. Za każdym razem, gdy spojrzał w moje oczy takim głębokim spojrzeniem, zupełnie wymiękałam. W pewnym sensie, oszalałam na jego punkcie. Chociaż nie było w tym uczuć, nie było ich między nami i byłam o tym przekonana, reagowałam zupełnie inaczej, gdy byłam przy nim i zupełnie inaczej, kiedy dzieliła nas spora odległość.

-Mogę ci coś pokazać, Lily? - skinęłam niepewnie głową. Nie wiedziałam i nie miałam nawet żadnego pomysłu, co Justin chciał przez to powiedzieć. Dopiero kiedy podniósł się do pozycji siedzącej i znacznie zbliżył się do mnie, zaczęłam czuć się niespokojnie, jakbym już teraz robiła coś, czego nie powinnam.
-Justin, co ty robisz? - wyjąkałam, gdy jego dłonie, delikatnie i ostrożnie, dotknęły moich rozpalonych policzków.
-Po prostu mi zaufaj, Lily. - szepnął, opierając swoje czoło o moje. - Po prostu zaufaj.

I wtedy poczułam, jak wargi Justina dotknęły moich. Najpierw ledwo stykały się ze sobą. Dopiero gdy przymknęłam oczy pod wpływem silnych emocji, Justin naparł na nie odrobinę bardziej, rozpoczynając pocałunek. Chociaż nie całowaliśmy się pierwszy raz, ten był w pewnym stopniu magiczny. Justin jeszcze nigdy nie całował mnie tak ostrożnie, z taką wrażliwością i troską. Miałam wrażenie, jakby siedział przede mną anioł, nie człowiek. Anioł, który na parę chwil przeniósł mnie do nieba, a potem sprowadził mi na ziemię kilka obłoków i słonecznych promieni, wytwarzających magiczną aurę dookoła.

Nie chciałam tego przerywać. Naprawdę nie chcisłsm. Chociaż wiedziałam, że robię coś złego, było mi tak dobrze, jak jeszcze nigdy. Dobrze na sercu, dobrze w duszy, dobrze wszędzie.
Otworzyłam oczy dopiero po kilkunastu sekundach. Justin nadal był tak blisko mnie, a jego silne perfumy wywoływały zawroty głowy. On cały jakby zabierał mi świadomość. Nie broniłam się. Nie chciałam.

-Dlaczego to zrobiłeś? - wyszeptałam, delikatnie wędrując paznokciami po skórze jego głowy, wśród gęstych, brązowych włosów. Zamruczał cicho. Podobało mu się to, co robiłam. A ja chciałam sprawiać pu przyjmność. I nie pytajcie, dlaczego. Sama tego nie wiedziałam.
-Chciałem ci pokazać, że mnie nie odepchniesz. - odepchnąć go? Nawet gdybym chciała, byłam zbyt zahipnotyzowana, aby to zrobić. I przede wszystkim, zwyczajnie nie chciałam. Wręcz przeciwnie, pragnęłam go bliżej siebie, a powstrzymywała mnie jedynie silna wola i resztki zdrowego rozsądku, które odzywały się raz na jakiś czas. - Nie zrobiłabyś tego, gdyby zależało ci na nim. Bądź ze sobą szczera, Lily. Zależy ci na mnie. Widzę to, rozumiesz? Widzę doskonale.

-Masz rację. - szepnęłam. Moja dłoń zaczęła delikatnie sunąć po policzku mężczyzny i po jego lekkim zaroście. - Masz rację, Justin. Zależy mi na tobie. - znów oparłam swoje czoło o jego. Tak bardzo ciągnęło mnie do niego, jakby jakaś niewidzialna siła pchała mnie w stronę szatyna. Odrobinę bałam się tego, co robił ze mną, lecz nie mogłam narzekać. Zwyczajnie czułam się szczęśliwa. - Ale jednocześnie mam chłopaka, a ty dziewczynę. - skrzywiłam się na dźwięk swoich słów. Justin zupełnie nie pasował do mojej matki. Powinien znaleźć sobie kogoś mlodszego, kogo pokocha.

Dlaczego podświadomie pomyślałam o sobie?

-Lily, nie rozumiem cię! - gdy szybko zsunęłam się z kolan mężczyzny, on krzyknął do mnie ze śmiechem. Chciał złapać mnie za biodra, lecz ja sprawnie uciekłam od niego, na drugi koniec małego domku. - Jak możesz mnie odpychać? Mnie? - nie minęło nawet kilka sekund, gdy moje plecy zderzyły się ze ścianą za mną. Klatka piersiowa Justina przylegała do mojej, unosząc się i opadając delikatnie. Chciałam w tym momencie ponownie przysłonić jego usta swoimi, lecz nie miałam na to odwagi. Bałam się, tak po prostu. Byłam tylko człowiekiem, który popełnia błędy. Ja jednak nie zauważałam jeszcze swoich. I to było moją największą porażką.

-Uda nam się malutka. Zobaczysz. Obiecuję ci to. - wumruczał cicho. To niesamowite, co mówił, lecz jednocześnie niedorzeczne. Co miałoby się udać? Jakim nam? Nie ma nas. Jestem ja i on. Osobno, nie razem.
-Przestań, Justin. Po prostu przestań robić mi nadzieję na coś, na co nie ma nawet najmniejszych szans...

***

Wracaliśmy z Justinem z dworca, w ciszy, ramię w ramię. Odrobinę wstydziłam sie rozmawiać z nim po sytuacji, jaka miała miejsce między nami jeszcze w małym, drewnianym domku, w którym tak bardzo zbliżyliśmy się do siebie. Czy czułam wyrzuty sumienia? Może trochę, lecz nie były na tyle silne, aby powstrzymały mnie od dalszego zbliżania się do szatyna.

-Jak wrócimy, chciałabym porozmawiac z mamą, jak kobieta z kobietą, i wytłumaczyć jej wszystko. Nie chcę, aby dłużej traktowała mnie, jak powietrze, lub jak śmiecia. Jest moją matką, która zawsze była dla mnie wsparciem, a teraz nagle zmieniła się nie do poznania. Chcę ją odzyskać. Chcę odzyskać matkę, a nie kobietę, której zupełnie nie poznaję.

Przez kilka sekund czekałam na jakąkolwiek odpowiedź Justina. Nie odezwał się. Gdy spojrzałam na niego, zobaczyłam, że mężczyzna jest myślami zupełnie gdzie indziej. Jego wzrok był zamglony. Wyraźnie oderwał się od rzeczywistości.

-Słuchasz mnie w ogóle? Mówię do ciebie od kilku minut. - uderzyłam go lekko w ramię i dopiero wtedy Justin oprzytomniał, zamrugał kilka razy oczami i spojrzał na mnie.
-Przepraszam, maleńka. Zamyśliłem się.
-Właśnie zauważyłam. Może pochwalisz się, co zajęło twoje myśli?

Wiedziałam, że Justin nie ma najmniejszego zamiaru odpowiedzieć mi na pytanie, lecz zawsze mogłam mieć nadzieję, prawda? Już raz otworzył się przede mną. Mógłby zrobić to ponownie. Czułam wtedy, że jestem dla niego w pewnym stopniu ważna i wyjątkowa.

-Nic ważnego, nie przejmuj się. - uśmiechnął się do mnie szczerze, a potem otworzył przede mną drzwi od domu. Nie zauważyłam nawet, kiedy zdążyliśmy wrócić. Byłam zajęta rozmyślaniem o wszystkim dookoła. O Justinie, o Jake'u, o mamie i znów o Justinie. To niepokojące, że pozornie obcy facet zajmował moje myśli w większej części, niż własny chłopak.

Gdy weszłam do domu, od progu usłyszałam odgłosy rozmów. Mama rozmawiała z mężczyzną, którego z pewnością nie znałam. Po wejściu do salonu mogłam zobaczyć, że siedzi na kanapie z około trzydziestoletnim facetem, o południowej urodzie. Oboje spojrzeli na mnie, a w jego oczach pojawił się okropny błysk, który spowodował u mnie nieprzyjemne dreszcze.

-Dobrze, że wróciliście. - moja mama wstała z kanapy, z kamiennym wyrazem twarzy. Nie rozumiałam, co działo się dookoła mnie. Skupiona bylam jedynie na facecie, który nie spuszczał ze mnie swojego zboczonego wzroku. Obrzydzał mnie. - Lily, to jest Marco. Pojedziesz z nim do Jordanii, aby poślubić go i raz na zawsze zniknąć z mojego życia...

~*~

Poatanowiłam już dłużej tego nie przeciagać i wrócić do starej sprawy z małżeństwem :)

CZYTASZ=KOMENTUJESZ
ask.fm/Paulaaa962