***Oczami Lily***
Chyba nigdy nie czułam się tak poniżona. Nawet wtedy, kiedy Justin molestował mnie, na samym początku naszej znajomości. Naprawdę, to co odczuwałam w tym momencie było nie do opisania zwykłymi, pustymi słowami, w których i tak nie sposób było znaleźć głębszego znaczenia. Zwyczajnie chciałam umrzeć. Pragnęłam zniknąć z tego chorego świata, gdzie ludzie traktowani są, jak przedmioty i w taki sam sposób można ich kupić. Niegdyś nie zdawałam sobie nawet sprawy, co czują ludzie, sprzedawani podczas handlu żywym towarem. Nie miałam pojęcia, jak ogromny ból psychiczny odczuwają. Ich życie, ich ciało i ich dusza cenna jest kilka monet czy banknotów. Moje istnienie było warte tyle samo.
Na Marco nie działały żadne z moich łez. On zwyczajnie chciał doprowadzić do stosunku, którego ja brzydziłam się, jak niczego innego. Ten człowiek obrzydzał mnie, a jego ciężki, przyspieszony oddech wywoływał u mnie wręcz wymiotne odruchy. Był śmieciem, był zerem, był potworem, który nigdy nie powinien się urodzić. Bóg skrzywdził cały świat, pozwalając mu istnieć, wśród równych mu ludzi.
-Marco, błagam, przestań! Ja nie chcę, nie rozumiesz? - chociaż krzyczałam, sama już nie wiedziałam, w jakim celu to robię. Byliśmy w tym ogromnym pałacu zupełnie sami, wiec mojego głosu nie usłyszałby nikt. A mimo to, dalej zdzierałam struny głosowe, łudząc się, że chociaż jedno z moich słów dotrze do podświadomości mężczyzny.
-Spokojnie, obiecuję, że ci się to spodoba. - był chory, naprawdę. Dążył do tego, aby zwyczajnie mnie zgwałcić i wmawiał mi, że będę czerpać z tego radość? Przyjemność? Przez takie słowa bałam się go jeszcze bardziej. Był nienormalny.
Jeszcze zanim zostałam brutalnie dociśnięta jego ciałem do materaca, obiecałam sobie, że nie poddam się bez walki. Do ostatku sił będę starać się uwolnić z rąk tego potwora. Nie zmieniłam zdania. Odpuszczę dopiero wtedy, kiedy nie będę w stanie się poruszyć, przez ból, wykończenie i rozpacz.
Zebrałam w sobie wszystkie siły, jakie gromadziły się we mnie przez piętnaście lat mojego życia i uwolniłam je właśnie teraz, w tym momencie, aby odepchnąć od siebie Marco. Chociaż był dużo silniejszy ode mnie, jakimś cudem udało mi się zrzucić ciało bruneta ze swojego, aby móc wziąć kilka głębokich oddechów. Nie traciłam jednak tak cennego czasu i od razu zsunęłam się z łóżka. Choć byłam obolała i niesamowicie zmęczona ciągłą walką, udało mi się dobiec do drzwi. Marco jednak był równie szybki, co ja. Już chwilę później znów znajdowałam się w jego objęciach. Tym razem jednak był dużo brutalniejszy. Maska łagodnego baranka już dawno zsunęła się z jego twarzy. Została tylko agresja.
-Nie zamierzam dłużej się z tobą użerać, dziwko. - warknął przez zęby, niczym wilk na ofiarę, na którą właśnie zamierzał zapolować. Prawdę mówiąc, byłam jego ofiarą, która nie miała zamiaru dać się pożreć. Nie poddawałam się bez walki, na wszystkie możliwe sposoby.
Wkrótce jednak pożałowałam swojego nagłego przypływu odwagi. Marco związał moje nadgaratki grubym sznurem tak mocno, że do moich dłoni przestała docierać krew. Szarpnął mną mocno i wyszedł na korytarz. Chociaż chciałam uwolnić się od niego, nie miałam wyjścia i musiałam wyjść z sypialni, ponieważ liny sprawiały mi potworny ból, wbijając się w moje chude nadgarstki. Nie miałam już nawet siły krzyczeć. Boże, nie miałam siły na nic. Miałam wrażenie, że zaraz przewrócę się w tym miejscu, w którym akurat stałam, i nie będę w stanie się podnieść. Byłam zupełnie zdana na łaskę mężczyzny, któremu zależało tylko i wyłącznie na moim bólu, z którego czerpał chorą satysfakcję.
-Skoro matka nie potrafiła cię wychować, ja to zrobie. Tylko ostrzegam, będzie bolało. - miałam wrażenie, że, ciągnąc mnie po schodach w dół, przez jego usta przeleciał cień uśmiechu. Zrozumiałam, że gwałt, którego chciał dokonać w sypialni, byłby niczym, w porównaniu do tortur, na jakie mnie skazał. A może sama skazałam się na nie, wyrażając nieposłuszeństwo w stosunku do przyszłego męża? Nic już nie wiedziałam. Chciałam zniknąć.
Nie miałam pojęcia, dokąd prowadzi mnie ten brutal, lecz gdy na parterze doszliśmy do kolejnych schodów, prowadzących w dół, zrozumiałam, że chciał zaciągnąć mnie do piwnicy. Istniało więc jeszcze mniejsze prawdopodobieństwo, że ktoś będzie w stanie usłyszeć moje błagania i przeraźliwe krzyki. Musiałby zdarzyć się pieprzony cud, w który ja nie potrafiłam już uwierzyć. Życie skrzywdziło mnie zbyt mocno.
-Proszę, wypuść mnie. - straciłam już resztki godności i zaczęłam go zwyczajnie błagać. Byłabym w stanie nawet uklęknąć przed nim. Wszystko, aby tylko otrzymać wolność.
-Zamknij się. Nie zamierzam wysłuchiwać twojego żałosnego głosu. - naprawdę żałowałam, że sprzeciwiłam mu się, wiedząc, że sprawa i tak jest już przegrana. Wtedy posuwałby mnie u góry, w sypialni, będąc w miarę łagodnym facetem. Teraz zmienił się w pieprzonego sadystę, do którego czułam niewyobrażalny lęk.
Brutalnie wciągnął mnie do piwnicy, a potem popchnął na przeciwległą ścianę, w którą silnie uderzyłam plecami. Miałam ochotę zaskomleć z bólu, lecz nie zrobiłam tego, aby nie pokazać mu swojego swoich słabości.
-Nie chciałaś zabawiać się ze mną w delikatniejszy sposób, więc teraz dostaniesz to, na co sobie zasłużyłaś, mała dziwko. - dlaczego on tak bardzo mnie nienawidził? Ja miałam prawo czuć do niego odrazę i nienawiść, lecz on do mnie nie. Nie wyrządziłam mu żadnej krzywdy, a jedynie z przymusu godziłam się na wszystkie jego chore wymagania.
-Co chcesz ze mną zrobić? - wychlipałam, kiedy on przwiązał sznur do metalowej rury przy brudnej, wilgotnej ścianie, na którą padała jedynie nikła smuga światła.
-To, na co będę miał ochotę. Może brutalnie cię zgwałcę, może pobiję do utraty świadomości, a może jeszcze coś gorszego, co tylko przyjdzie mi do głowy. Tak się kończy nieposłuszeństwo. Radzę ci zapamiętać moje dobre rady na przyszłość. Zachowuj się, jak grzeczna dziewczynka. W przeciwnym razie, źle skończysz. - poklepał mnie lekko po załzawionym policzku, a ja nie miałam nawet siły, aby odwrócić głowę, choć tak bardzo brzydził mnie jego dotyk.
Wtedy Marco wstał i zanim zdążyłam zareagować, uderzył mnie z pięści w brzuch. Zakaszlałam głośno. Miałam wręcz wrażenie, że zacznę pluć krwią. Wszystko tak bardzo mnie bolało. Chociaż to głupie, czułam, że umieram. Rozpadam się na małe kawałki, zwłaszcza, że Marco nie zaprzestał na tym jednym, silnym uderzeniu. Później wymierzył mi policzek, od którego okropnie szczypała mnie skóra. Aby dobić mnie całkowicie, kopnął w mój brzuch, który i bez tego pękał. Myślałam, że nie wytrzymam tak ogromnego bólu. Myślałam, że będę musiała się poddać. Moje powieki robiły się tak ciężkie i chociaż bardzo chciałam je zamknąć, nie potrafiłam. Po prostu bałam się, że nie zdołam otworzyć ich ponownie...
***Oczami Justina***
Byłem pierwszym, który wyszedł z samolotu, gdy tylko wylądowaliśmy na lotnisku w Ammanie, stolicy Jordanii. Niemal czułem, że zbliżam się do Lily, dzięki czemu chciałem iść, a nawet biec, jeszcze szybciej. Całe lotnisko przemierzyłem w ciągu zaledwie minuty. Przez niepokój o moją małą księżniczkę nie czułem ani zmęczenia, ani niepewności. W końcu, znajdowałem się w zupełnie obcym kraju, na innym kontynencie. Nie znałem kultury tego państwa, nie wiedziałem również, co mogę, a za co władze są w stanie nałożyć na mnie karę śmierci. Spieszyłem się, aby uratować ludzkie istnienie. Co w takiej chwili może być istotniejsze?
Dzięki niezbędnym dokumentom, jakie Marco zostawił w USA, bez większego trudu odnalazłem jego dokładny adres. Zdołałem porozumieć się z kierowcą jednej z taksówek, aby dowiózł mnie pod same drzwi jego domu. Jednakże, kiedy wysiadłem z samochodum zostawiając w nim należne pieniądze, moja szczęka opadła. W pierwszym momencie budynek zdawał się być większy, niż pieprzony Biały Dom, który niegdyś miałem okazję podziwiać. Na myśl, ile mieści się w nim pokojów, zrobiło mi się słabo. Jeszcze gorzej poczułem się jednak wtedy, kiedy zrozumiałem, że tak ogromna posiadłość z pewnością potrzebuje wielu ochroniaży, przez których nie będe w stanie przedrzeć się do wnętrza budynku.
Podwinąłem rękawy czarnej, dopasowanej bluzki i zaryzykowałem, przechodząc przez bramkę, która ku mojemu zdziwieniu okazała się otwarta. Nie dbałem nawet o to, aby stwarzać pozory normalnego człowieka. Zwyczajnie puściłem się biegiem w stronę drzwi wejściowych, a potem bez pukania wpadłem do środka. Wnętrze było jeszcze bardziej nienaganne, niż zewnętrzna część budynku. Panowała w nim również przerażająca cisza. Nie było słychać nawet najmniejszego szmeru, świadczącego o obecności kogokolwiek w tym ogromnym domu. Ja natomiast nie zamierzałem się zdradzać. Chciałem jedynie zobaczyć Lily i upewnić się, że nie została skrzywdzona.
Problem jednak polegał na tym, że nie miałem pojęcia, gdzie rozpocząć poszukiwania tej drobniutkiej szatynki, która samym istnieniem zmieniła znaczną część mnie. Wystarczył jeden dzień, abym doskonale zrozumiał, że pomimo braku uczuć, Lily stała się dla mnie drugim tlenem, drugą wodą i drugim światłem, czyli każdym czynniekiem, warunkującym moje życie. Potrzebowałem jej i chociaż było to dla mnie czymś nowym, cieszyłem się, że potrafiłem przywiązać się do jednej osoby, z którą mogę porozmawiać i która zwyczajnie mnie wysłucha.
I wtedy usłyszałem ciche chlipanie, dochodzące jakby z dołu. Zacząłem rozglądać się za jakimikolwiek schodami, prowadzącymi na poziomy poniżej parteru, aż w końcu odszukałem zupełnie boczne drzwi, w dodatku przymknięte. Wystarczyło jednak nacisnąć klamkę, aby wejść przez nie jakby do innej krainy. Otóż całe wnętrze budynku było białe, a w każdym bądź razie niesamowicie jasne. To miejsce jednak było ciemne. Gdybym nie otworzył na oścież drzwi, nie byłbym w stanie nic zobaczyć.
I nagle poczułem, jak wszystko we mnie się łamie. Łamały się moje kości, łamało się serce i łamała się dusza. Wszystko stopniowo pękało, aż w końcu nic nie pozostało w takim stanie, w jakim powinno być. Wtedy poczułem, że nic nie będzie już takie, jak dawniej. Nadszedł jakby przełom w moim życiu i chociaż jeszcze nie wiedziałam, w jaki sposób będzie się objawiał, byłem pewien, że wkrótce mnie dosięgnie, a potem wciągnie w jedną z intryg.
Przy ścienie, ze związanym nadgarstkami, przywiązanymi do metalowej rury, siedziała Lily. Miała na sobie kilka siniaków, a dodtakowo została pozbawiona ubrań i marzła tutaj, jedynie w samej bieliźnie. Jej głowa była spuszczona, a ja nie musiałem widzieć jej oczu, aby wiedzieć, że płakała. Ja sam miałem ochotę rozpłakać się, gdy zobaczyłem, w jakim była stanie. Nie byłem jednak zdolny do łez. Wszystkie, najsilniejsze emocje wywoływały u mnie wściekłość, nie smutek.
Przy jej bezwładnym ciele kucał natomiast on. Człowiek, któremu oddałem szatynkę, podświadomie chcąc mieć ją cały czas przy sobie. Był w trakcie nachalnego dotykania jej, nim przerwałem mu, z impetem wchodząc do piwnicy.
-Co jest, kurwa!? - krzyknął, lecz jego głos ucichł, kiedy chwyciłem pierwszy, metalowy przedmiot, jaki wpadł mi w ręce, i uderzyłem nim w głowę bruneta. Działałem spontanicznie, sam nie wiedziałem, co chciałem zrobić. Pewien byłem tylko jednego. Cierpienie Lily odbija się również na mnie. Nie zamierzam więc pozwolić, aby cierpiała, zwłaszcza przez moje błędy.
Mężczyzna, już bez słowa, osunął się na ziemię, na parę chwil tracąc pezytomność. A ja z całego serca pragnąłem, aby zwyczajnie zdechnął, jak zwierze, którym był. Gdy przestał się poruszać, Lily odważyła się w końcu unieść głowę. Nagle poczułem jeszcze większe ukłucie w sercu. Dosłownie, jakby ktoś wbił w nie już nie pojedynczą igłę, ale ostry pręt, który przebił je na wylot i sprawił, że zaczęło okropnie krwawić.
-Boże... - wyszeptałem, upadając przed dziewczynką na kolana. Zrozumiałem, że każdy jej pojedynczy siniak i każde cierpienie było przeze mnie. Byłem tak cholernym dupkiem, skazując ją na takie rany w jej młodziutkiej psychice. Czułem się, jak śmieć, choć wiedziałem, że to w żaden sposób nie pomoże Lily. - Kochanie, przepraszam. Tak strasznie cię przepraszam. - doskonale wiedziałem, że moje słowa nie mogły przynieść jej nawet najmniejszego ukojenia, a mimo to czułem, że jestem jej to winny. Nie potrafiłem wręcz patrzeć, jaką krzywdę jej wyrządziłem. Zacząłem nienawidzić samego siebie.
Nie wiedziałem, czy mogę ją dotknąć, aby jej nie wystraszyć. Nie wiedziałem nawet, czy mogę otrzeć z jej policzków słone łzy. Kiedy patrzyła na mnie tak smutno, czułem się jeszcze gorzej, wiedząc jednocześnie, że w pełni na to zasłużyłem. Popełniłem w życiu tak cholernie dużo błędów. Dlaczego nie byłem w stanie dostrzec ich wcześniej, zanim skrzywdziłem tyle niewinnych osób, w tym tą, na której tak bardzo mi zależało.
-Odezwij się. - ująłem jej twarzyczkę w dłonie. Miała tak delikatną i gładką skórę, na której teraz widniał spory siniak. Nie chciałem nawet myśleć, na jakie cierpienie ją skazałem.
Pospiesznie podniosłem z wilgotnej podłogi nóż. Nie chciałem się nawet domyślać, w jakim celu leżał tutaj, tak blisko ciałka pietnastolatki. Przeciąłem liny, ciasno otaczające jej chude nadgarstki. Wtedy, niepodtrzymywana niczym, opadła delikatnie, więc złapałem ją w swoje ramiona. Pierwszy raz w życiu widziałem, aby ktoś był tak cholernie słaby, jak Lily w tym momencie. Nie miała nawet siły utrzymać się prosto. Siedziała jedynie dzięki temu, że ją przytrzymywałem i nie zamierzałem już puścić. Nie zamierzałem pozwolić, aby kolejny raz cierpiała.
-Skarbie, chodź tutaj do mnie. - chociaż ona była bezwładna, ja przytuliłem ją do swojego ciała. Była pobita, a dodatkowo zziębnięta. Liczyłem się z tym, że każdy ruch może sprawić jej ból. - Jak się czujesz? - cholera, zadałem najgłupsze pytanie, jakie mogłem zadać w takiej sytuacji.
-Tak, jak wyglądam. - wyszeptała. Moje serce zabiło szybciej, gdy usłyszałem przy uchu jej osłabiony, lecz piękny głosik. Odezwała się. W końcu zrobiła to, na co czekałem, od kiedy tylko zobaczyłem ją tutaj, tak smutną i zrozpaczoną.
-Lily, przepraszam cię za wszystko. Masz pełne prawo mnie zabić i tylko czekam, żebyś to zrobiła. Jestem potworem, przepraszam. - czułem się tak okropnie, jak nigdy przedtem. Zapisałem koszmarny ślad w psychice osoby, na której naprawdę mi zależy.
-Przynajmniej otworzyłeś mi oczy. Pokazałeś, jak okrutny jest ten świat, a przede wszystkim pokazałeś mi, ile znaczę dla własnej matki. To niezapomniane uczucie, kiedy osoba, która znaczy dla nas najwięcej, potrafi jednoznacznie określić naszą wartość.
Chociaż z jej słów wynikało, że nie kryje do mnie żadnej urazy, ja czułem się jeszcze gorzej. Nigdy nie zapomnę bólu, jaki jej wyrządziłem, mimo że ona nie była na mnie zła. To sprawiało, że jeszcze bardziej żałowałem swojego istnienia.
Pospiesznie wziąłem ubrania szatynki, które walały się po całej posadzce. Ostrożnie, aby nie sprawić jej dodatkowego bólu fizycznego, założyłem na jej półnagie ciało koszulkę, lecz kiedy chciałem pomóc jej w założeniu spodni, znieruchomiała nagle. Zrozumiałem, że to za dużo, że za wcześnie. Najgorsze jednak, ze wciąż targała mną niepewność. Nie wiedziałem, czy Marco znęcał się nad nią psychicznie i fizycznie, bijąc ją i wyzywając, czy może zgwałcił ją, zabierając Lily jakiekolwiek nadzieje na lepsze życie.
Lily sama założyła resztę ubrań. Zdawało mi się, że była odrobinę silniejsza, niż przed paroma chwilami, lecz było to jedynie złudzenie, ponieważ kiedy uniosła głowę i spojrzała na mnie, wybuchnęła płaczem, który za wszelką cenę próbowała zahamować. Chociaż bałem się, aby rzeczywiście nie skrzywdzić jej bardziej, otworzyłem szeroko ramiona, aby zachęcić ją do uścisku. Lily była niepewna, widziałem to, jednak potrzebowała takiej bliskości, która pomogłaby jej oswoić się z tą sytuacją i przejść przez najgorsze piekło.
-Justin, tak bardzo się boję. Proszę, zabierz mnie stąd. Tylko o to proszę. - moje niegdyś zimne serce krwawiło jeszcze bardziej. Lily nie starała się nawet kryć emocji. Płakała w moje ramię, jak mała dziewczynka i błagała mnie, abym nie pozwolił jej dłużej cierpieć.
-Nie zostaniesz tutaj, obiecuję. Nie pozwolę na to. Przysięgam, nie pozwolę, aby kiedykolwiek, ktokolwiek dotknął cię wbrew twojej woli, rozumiesz? Już nigdy więcej słoneczko. Nigdy więcej bólu i cierpienia. Przyrzekam ci to, aniołku. Nie zasłużyłaś na to. - moje palce wplątane były w jej włosy, kiedy ona w dalszym ciągu nie potrafiła się uspokoić. - Koteczku, spokojnie, już wszystko dobrze. Nie musisz się bać. Już po wszystkim.
Dzięki moim nieustannym zapewnieniom, szatynka zaczęła z czasem naturalnie oddychać. Rozluźniła także swoje spięte ciałko, wciąż spoczywające w moich ramionach. Razem z nią, ja sam zacząłem się uspokajać. Pragnąłem jedynie tego, aby Lily przestała się bać i na nowo zyskała do mnie zaufanie, które okropnie naderwałem swoją chorą, męską dumą.
-Mimo wszystko dziękuję, że przyszedłeś tutaj po mnie. Wcale nie musiałeś tego robić, a teraz jesteś tutaj, przytulasz mnie i robisz wszystko, aby mi pomóc. Dlaczego?
-Ponieważ zależy mi na tobie, jak na nikim innym. Nie widzisz tego? Dlatego tu przyjechałem. Potrzebuję cię, jak nikogo innego. Zacząłem bez ciebie wariować, rozumiesz? - sam nie wiem, dlaczego wybrałem sobie takie miejsce i takie okoliczności, aby wyznać Lily swoje uczucia. Oczywiście, nie była to miłość i miałem zamiar powtarzać te słowa przy każdej, możliwej okazji. - Po ptostu nie chcę, żebyś cierpiała. Jesteś na to zbyt dobra, aniołku. Prawdziwy aniołku. Nie chcę cię stracić.
Najpiękniejsze było to, że Lily uśmiechnęła się, słysząc słowa, płynące z głebi mojego serca. Jej uśmiech był dla mnie chyba najważniejszą wartością. Chciałem również wydostać ją stąd jak najszybciej, aby już teraz zaczynała zapominać o tym miejscu. Chwyciłem więc jej dłoń i pogładziłem jej wierzch, aby dziewczyna uspokoiła się. Byłem naprawdę szczęśliwy, wiedząc, że nic już jej nie grozi. Jest ze mną, więc jest bezpieczna, a ja mogę czuwać nad nią i pilnować, czy nie dzieje jej się żadna krzywda.
Byliśmy już naprawdę blisko drzwi od piwnicy, prowadzących na schody, które miały wyprowadzić nas z tej twierdzy. Pozornie, miejsce to zdawało się pałacem. W rzeczywistości jednak przepełnione było bólem i cierpieniem. Wtedy jednak usłyszałem za plecami szmer, jakby coś się poruszyło. Pospiesznie odwróciłem głowę, aby ujrzeć, że ten potwór, którego matka nazwała Marco, odzyskał przytomność. Co gorsza, w prawej jego dłoni zalśniła broń. Prawdziwa broń, którą był w stanie użyć przeciwko nam.
-Lily, uważaj! - wrzasnąłem, gwałtownie odpychając szatynkę. Wiedziałem, że sprawiłem jej teraz ból, lecz jednocześnie uratowałem jej życie. A życie piętnastolatki było dla mnie najważniejsze. Przecież umarłbym, gdyby jej zabrakło, gdyby zabrakło na zawsze. Nie potrafiłem wytrzymać bez niej jednego dnia. Wieczność jest o wiele za długa. Wszystko straciłoby sens. Moje życie również. Każdy znajduje w swoim istnieniu pewien punkt, który trzyma go na ziemi. Kiedy tego punktu zabraknie, swobodnie możemy stąd odejść, ponieważ nic nie trzyma nas w naszym miejscu na ziemi. Stajemy się bezwartościowi, a przynajmniej tak odczuwamy. Punktami natomiast są osoby, które wprowadzają do naszego życia kolory. Ja znalazłem ten swój mały, ważący niecałe pięćdziesiąt kilogramów, punkcik.
Lily.
Dziewczyna uderzyła ramieniem o ścianę i syknęła z bólu, jednak od razu odwróciła się, słysząc odgłos strzału. Naprawdę, gdybym nie odepchnął od siebie szatynki, leżałaby teraz pod moimi nogami, tonąc we własnej krwi. W całym zamieszaniu nie zauważyłem nawet, że pocisk, wystrzelony z pistoletu przedarł rękaw mojej bluzki i musnął moją skórę, która zaczęła nieprzyjemnie piec. Ból był jednak tak mały, a przynajmniej ja nie odczuwałem go tak bardzo, dlatego mojego umysłu nie przyćmiły żadne, inne odczucia.
-Uciekaj! - krzyknąłem do piętnastolatki, która z przerażeniem wpatrywała się w krew, sączącą się z mojego ramienia. Ja jednak naprawdę nie odczuwałem teraz nic, poza strachem o Lily. Chciałem, aby jak najszybciej się stąd wydostała. Ona. Ja dopiero później, kiedy dziewczynka będzie już bezpieczna.
-Nie zamierzam cię tutaj zostawić! - krzyknęła, chwytając dłoń mojej zdrowej ręki. Mimo takiego miejsca i takiej sytuacji, ja chciałem przytulić ją teraz i podziękować. Wbrew pozorom, troszczyła się o mnie bardziej, niż moja własna matka, chociaż od początku temu zaprzeczała.
Oboje wybiegliśmy z piwnicy, niemal w ostatnim momencie zamykając ciężkie drzwi. Z pomieszczenia doszedł do nas kolejny huk, kolejny wystrzał z pistoletu. Wolałem nie myśleć, co stałoby się, gdybyśmy zostali w piwnicy choćby kilka sekund dłużej. O siebie nie martwiłem się ani odrobinę. O Lily jednak cholernie. Stała się dla mnie oczkiem w głowie. Gdyby nie to, co wielokrotnie zaszło między nami, mógłbym nazywać ją swoją małą córeczką.
Nagle, kiedy znaleźliśmy się już na górze, drzwi od piwnicy otworzyły się z hukiem. Nie mogliśmy więc spokojnie wydostać się z tego domu. Zmuszeni byliśmy biec do wyjścia, a potem przez duże podwórko. Dzięki Bogu, taksówkarz, który przywiózł mnie w to miejsce, czekał przed bramą. Inaczej nie zdołalibyśmy przeżyć. Nie mieliśmy możliwości ukryć się przed Marco. Zastrzeliłby nas, jak zwierzęta, przeszkadzające mu w życiu. Lub, co gorsza, zastrzeliłby jedynie mnie, powracając do znęcania się nad Lily. Nie mogłem do tego dopuścić.
-Szybko, wsiadaj. - otworzyłem przed dziewczyną drzwi od taksówki, a ona, według mojego polecenia, pospiesznie zajęła miejsce na tylnym siedzeniu. - Ruszaj! Teraz! - krzyknąłem do kierowcy, gdy zobaczyłem, że Marco wypadł z domu, jak oparzony i zaczął rozglądać się dookoła. Szukał nas wzrokiem, aby nas zabić. Modliłem się, aby odjeżdżająca z piskiem opon taksówka, umknęła jego uwadze. Niestety, moje modlitwy znów zostały zlekceważone. Bóg przestał mnie kochać. Zaakceptowałem to. Zdążyłem się przyzwyczaić.
Marco doskonale dostrzegł, że odjechaliśmy spod jego domu. Choć zniknął nam z pola widzenia, nie odpuści. Jestem pewien, że zrobi wszystko, aby z powrotem zamknąć Lily w swoim uścisku. Uznał, że szatynka jest już jego i w ten sposób ją traktował. Był z nią raptem kilka godzin, a pozornie nabył do niej jakieś pieprzone prawo. Zwyczajnie mnie to bolało. Kurwa, ona miała być moja. Zaopiekowałbym się nią i otaczał ją opieką. Kto byłby dla niej bardziej odpowiedni, jak nie ja?
Taksówkarz wiedział, aby zawieść nas prosto na lotnisko. Czułem się w tym kraju dziwnie obcy i niechciany, dlatego pragnąłem jak najszybciej wrócić do Ameryki, gdzie ludzie, bądź co bądź, nie są aż tak popieprzeni, jak tutaj. Miałem wrażenie, że za każdym rogiem może kryć się psychol z bronią w ręku, dla którego strzał, morderstwo, jest jak wyzwisko, lub krzywe spojrzenie. Chory kraj i jeszcze bardziej chory świat otaczał mnie każdego dnia.
Nie chcąc ryzykować, pospiesznie wyszliśmy z taksówki. Widziałem, że Lily była przestraszona i wcale jej się nie dziwiłem. Była jeszcze dzieckiem, które w ciągu jednego dnia przeszło traumę, po której nie pozbierałby się niejeden dorosły. Podziwiałem ją, była niesamowita. Nie panikowała, tylko w dalszym ciągu potrafiła racjonalnie i trzeźwo myśleć.
Bardzo szybko doszliśmy do kas na lotnisku, gdzie kupiłem bilety powrotne do USA. Chciałem zabrać ją jak najdalej. Prawdę powiedziawszy, nie ważne, gdzie. Ważne jedynie, że ze mną.
Dzięki Bogu, zostały jeszcze wolne miejsca, więc nie musieliśmy czekać na lot wiele godzin. W naszym przypadku, liczyła się każda minuta, dosłownie. Każda minuta przybliżała nas do śmierci, której mogliśmy doświadczyć, z ręki Marco. Chociaż mam na tym świecie niejednego wroga, nikt, nigdy nie groził mi bronią.
Nagle na lotnisko wpadło kilku ludzi, a przy wejściu zrobiło się spore zamieszanie. Były przepychanki, wyzwiska i krzyki, a ja miałem dziwne obawy, że cała ta szopka połączona jest z nami. Nie myliłem się. Niestety. Marco wraz z dwójką swoich ludzi, wpadł na lotnisko. Nie chował nawet broni, którą trzymał w dłoni. Nie starał się jej ukryć. Już teraz wiedziałem, że nikt nie będzie w stanie zatrzymać go, obezwładnić, gdyż był w tym momencie niepoczytalny, a jacykolwiek ochroniaże lotniska baliby się choćby podejść do niego. Ja i Lily zostaliśmy spisani na straty.
-Posłuchaj mnie, skarbie. - popchnąłem Lily na ścianę, za jednym z wysokich filarów, gdzie nikt nie mógł nas dostrzedz. - Cokolwiek by się działo, uciekaj stąd, ile sił w nogach. Nie patrz na mnie. Na pierwszym miejscu stoi twoje bezpieczeństwo. Ja jestem dopiero z tyłu. Czy możesz mi to obiecać?
-Mogę, jeśli ty obiecasz mi, że nic ci się nie stanie i wrócisz ze mną do Ameryki. - gdy patrzyła tak głęboko w moje oczy, zwyczajnie nie potrafiłem zaprzeczyć. Byłem zbyt słaby. Nie potrafiłem nawet nic powiedzieć. Nie chciałem jej okłamywać, a jednocześnie pragnąłem, aby była bezpieczna.
W jednej chwili złączyłem jej malinowe wargi ze swoimi. To był impuls i pewien rodzaj fizycznej obietnicy. Znaczyło to nawet więcej niż słowa. A Lily nie odepchnęła mnie, jedynie utwierdzając mnie w przekonaniu, że chciała tego, a wręcz potrzebowała. Oboje pragnęliśmy fizycznego kontaktu ze sobą. Ciągnęło mnie do niej i najwyraźniej Lily czuła taki sam pociąg do mnie. Boże, dlaczego nie jesteśmy razem, skoro oboje tego chcemy?
Razem wybiegliśmy zza filara, ujawniając swoje położenie. W powietrzu rozległy się strzały. Zostaliśmy zauważeni przez tego bezlitosnego potwora. Chciał nas zwyczajnie zabić, podczas kiedy my z największą prędkością biegliśmy w stronę zamykającej się odprawy. Czułem, jakby ktoś w tym momencie odgórnie nałożył na mnie wyrok. Wiedziałem nawet, za co. Czułem, że powienienem tutaj zginąć, a wtedy Lily mogłaby zacząć spokojne życie, zaraz po powrocie do Nowego Jorku. Byłem jednak zbyt wielkim egoistą, aby tak po prostu pozwolić jej odejść. Pozwolić odejść osobie, która jako jedyna miała dla mnie znaczenie.
Wbiegliśmy do samolotu niemal w ostatniej chwili, wciąż czując na plecach oddech Marco. Czułem się, jak w pieprzonym filmie sensacyjnym, w którym odgrywałem główną rolę. W każdej chwili mogłem zginąć. Cudem mogłem również przeżyć, zwłaszcza że drzwi samolotu powoli zaczynały opadać, aż w końcu gruba ściana oddzieliła nas od bruneta. Nie byliśmy już zagrożeni. Ani ja, ani Lily. Była bezpieczna. Żyła. I przede wszystkim, była tak blisko mnie.
Czułem się... zwyczajnie dobrze. Jednakże, dobrze, jak nigdy.
~*~
Czuję, jakbym powolutku, powolutku wypalała się, jak taka świeczka. Czujecie to?
A jak podoba Wam się rozdział? Bo ja nie wiem, co myśleć. Pierwszą połowę napisałam w nocy, niemal na jednym tchu, ponieważ miałam przypływ weny. I ostatnio wenę mam tylko w nocy, dlatego tak trudno jest mi kończyć rozdział w dzieć :D
CZYTASZ=KOMENTUJESZ
ask.fm/Paulaaa962